Wspomnienie wyjątkowego artysty. Przez niemal pół wieku bawił, wzruszał i wzbudzał podziw. Znały go trzy, może cztery pokolenia. Poznają i następne, bo tacy aktorzy rodzą się rzadko i nie umierają nigdy. Jerzy Stuhr przebył wyjątkową drogę. Kilka miesięcy temu rozmawiał z Mariuszem Szczygłem o śmierci. Przekonywał, że jest pogodzony z losem. Że na najgorsze można się przygotować. Gdy mówił, że „choroba jest nauczycielką pokory”, łamał mu się głos. Musiał czuć, że nie jest z nim dobrze. Ale czuł też, że wciąż ma po co żyć. Z pasją opowiadał o wnuczce. Snuł plany. „Jeszcze mogę to przewalczyć” – mówił wreszcie. Jakby sam siebie przekonywał – że trzeba, że warto. Może brakowało mu już dawnego wigoru, może nie było w głosie tyle radości i pewności, którymi emanował przez lata z największych scen. Ale nie było też białej flagi. No bo przecież w przeszłości wielokrotnie wygrywał. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? *Krótko po 40. urodzinach, w 1988 roku, przeszedł pierwszy zawał serca. – Żonie mówili: „To może się stać jutro, a może dziś” – opowiadał potem na łamach magazynu „Viva”. Był młody, u szczytu kariery, tuż po ostatniej części „Dekalogu” u Kieślowskiego. Świat stał otworem, a już zdążył zajrzeć śmierci w oczy. Wyszedł z tego. Jak przekonywał: jeszcze mocniejszy. Już wtedy, leżąc w szpitalnym łóżku, spisywał notatki do pierwszej książki. „Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce” to pamiętnik, ale też inspiracja. Dowód na to, że można. A czasem nawet – gdy jest się obdarzonym takim talentem – po prostu trzeba. Kultowe role Jerzego StuhraJeśli uchowali się tacy, którzy o Stuhrze nie słyszeli, to pod koniec lat 90. już musieli. Rola „Ryby” w kultowym już „Kilerze” nie była jego najwybitniejszą, ale ostatnią wielką. Sam przyznaje, że najbardziej identyfikuje się z „Amatorem” Kieślowskiego. Z bohaterem, którego pasja niebezpiecznie przeradza się w obsesję. – Właśnie wtedy stawaliśmy się artystami, ale płaciliśmy też cenę osobistą – mówił w „Rozmowach (nie)wygodnych”. Młodzi kojarzą jego głos z kultowej serii o „Shreku”, ze sporym sentymentem wspomina się Maksa z „Seksmisji” czy Lutka Danielaka z „Wodzireja”. Nie był, w żadnym razie, aktorem jednowymiarowym. Bawił, wzruszał, skłaniał do refleksji. Nie ograniczał się zresztą tylko do aktorstwa: sukcesy odnosił jako reżyser, przez wiele lat pracował też jako pedagog, rektor PWST w Krakowie, był członkiem Europejskiej Akademii Filmowej. Czego się nie dotykał, zamieniał w złoto. Ale nie zawsze miał szczęście.*Nowotwór krtani „przedstawił” mu się na wakacjach we Włoszech. „Nie mogłem niczego przełknąć. Ile może człowieka boleć gardło? Żona coś przeczuwała i postanowiliśmy wracać do domu. Skróciliśmy wyjazd” – opowiadał „Newsweekowi”. Gdy wygrywał jedną walkę, zaczynał toczyć drugą. Kilka lat później zmierzył się z udarem mózgu. Był coraz słabszy. Opierając się na linach, w 2022 roku sam zgotował sobie pojedynek najtrudniejszy: z bezwzględną opinią publiczną. Ludzie wybaczają wiele, nawet najwybitniejszym, ale prowadzenie samochodu po alkoholu odcisnęło się boleśnie na ostatnich – jak się okazało – latach jego życia. Sprawę starał się bagatelizować, zamieść pod dywan. Że nic się nie stało, że nikt nie ucierpiał, że to błahostka. Do winy przyznawał się z trudem, gdzieś między wierszami wspominał, że w innych krajach, w tym jego ukochanych Włoszech, wypić można więcej… *Chciał, żeby ludzie się od niego odczepili. – Ale nie odczepili się. Bo to ja. Pasowałem do roli ściganego zwierzęcia. Rozpętał się hejt. Starałem się nie czytać, ale czasami człowiek zajrzy. Bardzo to przeżywałem – mówił Aleksandrze Pawlickiej. Trochę na własne życzenie, trochę ze względu na osobę syna, Macieja, stał się obiektem politycznych sporów. O rządach PiS mówił bez ogródek: „zakłamanie i demoralizacja”. Gdy więc popełnił błąd, druga strona barykady uderzała w niego ze zdwojoną siłą. A że popełnił błąd ogromny, z kochanego przez wszystkich bohatera, „geniusza”, stał się jednym z „tych złych”.Na końcu jednak, na szczęście, wygrywa sztuka. Jego role, jego wielkie, niezapomniane kreacje, pozostaną z nami na zawsze. I refleksje, które był w stanie wyciągnąć z popełnianych błędów. Trzykrotnie oblewał przecież na egzaminach Kingę Preis, wybitną dziś aktorkę, by po latach napisać do niej list, przeprosić. Że dwa lata temu, w Krakowie, zrobił źle, też wiedział. I też, wreszcie, przyznał, że nie powinien. Jerzy Stuhr zmarł w wieku 77 lat.Ostatni wywiad aktora dla TVP można obejrzeć w całości tutaj: