Z miejsca bestialskiej agresji Rosjan – relacja Piotra Kućmy. Zapowiadał się kolejny upalny dzień w Kijowie i urodziny koleżanki w biurze, ale zrobiło się nerwowo, kiedy na Telegramie pojawiły się ostrzeżenia, że w naszą stronę lecą Kindżały – mówi Dasza. Pracuje w ukraińskiej korporacji, której siedziba mieści się na siedemnastym piętrze wieżowca nieopodal Placu Niepodległości. Miejsca, w którym Ukraińcy dwa razy w dramatycznych okolicznościach, podczas Pomarańczowej Rewolucji z 2005 roku i Rewolucji Godności w 2013 roku, pokazali Rosji, że wybierają drogę ku zachodowi – w stronę wolnego świata, NATO i Unii Europejskiej. W 2024 roku to nie Berkut (specjalna jednostka ukraińskiej milicji odpowiedzialna za krwawe tłumienie protestów podczas Euromajdanu – red.) sieje strach w Kijowie, tylko Kindżały, czyli hipersoniczne rosyjskie rakiety, z którymi ukraińska obrona przeciwlotnicza nie radzi sobie wcale.Dasza i Kindżały Dasza, jak mówi, nie odróżnia nadlatujących pocisków, dlatego na ostrzeżenie zareagowała wzruszonymi ramionami i oznajmiła współpracownikom, że nie zamierza schodzić do schronu, dopóki nie dokończy urodzinowego tortu koleżanki. W biurze mają widok na cały Kijów. Około dziesiątej w całym mieście rozległa się seria wybuchów. Dasza odruchowo wyciągnęła telefon i nagrała przez okno panoramę stolicy z pięcioma grzybami po trafieniach rosyjskimi rakietami. Potem wysłała nagranie mamie i wybiegła z biura na korytarz w stronę windy. Tam ustawiła się już długa kolejka, dlatego z siedemnastego piętra zbiegła po schodach. Kiedy na zewnątrz, przed wejściem, zobaczyła setki ludzi, znów rozległy się eksplozje, więc – co nie zdarza jej się często – tym razem zeszła do schronu.– Naprawdę się przestraszyłam – mówi.W schronie, czyli na parkingu podziemnym centrum biznesowego, odetchnęła z ulgą, by po chwili zdać sobie sprawę, że długo tam nie wytrzyma. Na parkingu podziemnym nie działała klimatyzacja, a w środku było ponad sto osób.– Wielu ze zdenerwowania w ukropie paliło papierosy – opowiada mi tę historię przed bramą do zbombardowanego szpitala dziecięcego. Dasza, jak setki innych mieszkańców Kijowa, po pracy przyszła pomóc, a pracy było co niemiara. Na miejscu tragedii bez zaskoczenia. Podobne sceny widziałem po atakach rakietowych na Odessę, Lwów, Mikołajów, Czernihów czy Dniepr. Ukraińcy za każdym razem powstają niczym feniks z popiołów. Na miejscu świetna organizacja – do pracy natychmiast ruszyli wolontariusze. Przy dźwięku zamiatanego z ulicy szkła wynosili ze szpitala wszystko, co przetrwało rosyjskie uderzenie – stoły operacyjne, lampy chirurgiczne, inkubatory, monitory, respiratory, narzędzia chirurgiczne. Rozdawali strażakom, wojskowym, policjantom i ratownikom medycznym wodę, energetyki, pizze, pierogi, kanapki i maseczki jednorazowe. Zapytałem Daszę, jak długo zamierza tu być. Odpowiedziała: do końca.Na wsi bezpieczniej Do Kijowa wyruszyłem kilkanaście godzin wcześniej nocnym pociągiem z Chełma, pełnym ukraińskich kobiet wracających z pracy w Polsce i dziewczyn dumnie prezentujących opaski z Openera. Mężczyzn w pociągach zazwyczaj można policzyć na palcach jednej ręki, bo nikt oficjalnie, bez wyraźnego powodu, nie może opuszczać kraju. W przedziale poznałem małżeństwo: Szweda Emanuela i Ukrainkę Marię. Od kilku lat ich domem jest Sztokholm. Mimo wojny od czasu do czasu odwiedzają rodzinę w Ukrainie, w tym mamę i babcię, które jakimś cudem przeżyły rosyjską okupację Irpienia niedaleko Buczy. Mimo ukropu w dobrych nastrojach ruszyliśmy w stronę Ukrainy. Obudziłem się w południe, kiedy pociąg wtaczał się na przedmieścia Kijowa. Na twarzach pary wyraźnie rysowały się wtedy strach i zakłopotanie. Przeczytali już najnowsze doniesienia: Rosja przeprowadziła zmasowany atak rakietowy, co najmniej 37 osób zginęło, a 170 zostało rannych. Atak z powietrza był wymierzony w Kijów, Dniepr, Krzywy Róg, Słowiańsk, Pokrowsk i Kramatorsk. Ukraińcy zestrzelili 30 z 38 rosyjskich rakiet.Zgodnie z informacjami przekazanymi przez ukraińską armię wśród wystrzelonych rakiet były: jeden pocisk balistyczny Kindżał, cztery pociski balistyczne Iskander-M, jeden hipersoniczny pocisk manewrujący 3M22 Zirkon, 13 pocisków manewrujących Ch-101, 14 pocisków manewrujących Kalibr, dwa pociski manewrujące Ch-22 i trzy pociski kierowane Ch-59/69. W Kijowie zniszczeniu uległy dwie placówki medyczne.Czytaj więcej: Rakieta Putina spadła na szpital dziecięcy. „Rosja to kraj zwyrodnialców”Państwowa Służba ds. Sytuacji Nadzwyczajnych podała, że w ataku na największy ukraiński szpital dla dzieci Okhmatdyt zginęły co najmniej dwie osoby, szesnaście zostało rannych, w tym sześcioro dzieci. Pod gruzami szpitala, który można porównać do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, ukraińskie służby odnalazły fragmenty pocisku manewrującego Ch-101. Z kolei w ataku Federacji Rosyjskiej na prywatny szpital położniczy Isida zginęło co najmniej siedem osób, a trzy zostały ranne. Pod koniec dnia ukraińskie media informowały o co najmniej 27 ofiarach i 70 rannych w Kijowie.– Nie zostaniemy tu długo. Wypożyczymy auto i wyjedziemy na wieś. Tam jest bezpieczniej – powiedział Emanuel, żegnając się ze mną na Dworcu Głównym. Jest prąd, nie ma prądu Zdaniem kierowcy to PPO, czyli obrona przeciwlotnicza. Na wideo i zdjęciach, które zamieścił prezydent Wołodymyr Zełenski, zobaczyłem krew, zniszczone sale szpitalne, pacjentów z kroplówkami i służby ratownicze przeszukujące gruzy. Zanim dotrę do szpitala, muszę zostawić bagaże w mieszkaniu na czternastym piętrze. Jeśli nie będzie prądu, co często się zdarza, będę miał problem, bo nie będzie windy, nie naładuje telefonu, nie umyję się, nie zrobię kawy i nie zamówię Ukłona, czyli ukraińskiego Ubera. Na skutek rosyjskich bombardowań obiektów infrastruktury energetycznej Ukrainy w całym kraju wprowadzono planowe wyłączenia prądu. Mają one zabezpieczyć armię i szpitale przed odcięciem energii elektrycznej. Miałem szczęście... Ukraina jak Syria, zostajęKierowca mówi, że przejeżdżał z klientem obok szpitala, gdy spadła rakieta. I co? — pytam. Był wybuch, mocno zatrzęsło i pojechałem dalej — odpowiada Ołeksij. Znowu stoję w korku, żar leje się z nieba, do celu kilometr. Taka podróż nie ma sensu, wysiadam. Do szpitala prowadzi szeroka droga, po dwa pasy w każdym kierunku. Kilkaset metrów do głównej bramy, gdzie spotkam Daszę, w mieszkaniach i sklepach widzę powybijane szyby od fali uderzeniowej. Przed główną bramą morze ludzi. Wielu przyniosło wodę, jedzenie i pampersy dla małych pacjentów. Przeciskam się między karetkami, radiowozami i wozami strażackimi. „To nie ludzie, to Rosjanie”W tłumie wyróżniają się żołnierze bez kończyn, którzy po walkach na froncie najwidoczniej zostali odesłani na inny, spokojniejszy kierunek. W stolicy, gdzie podobno wojny nie ma, mają teraz sporo pracy. Trwa wielkie sprzątanie. Na pierwszy rzut oka zniszczeniu uległy trzy bloki szpitala Ochmatdyt. ***Przed jednym ze zniszczonych budynków mężczyzna w białym kitlu przygląda się robotnikom, którzy wstawiają dyktę w dziury po oknach. Szef oddziału radiologii ukraińskiego centrum kardiologicznego dla dzieci, dr Raad Tammo, w momencie ataku był ze swoimi podopiecznymi na oddziale, który na szczęście mieści się w piwnicy. W sąsiednich budynkach byli ranni i zabici, wielu pacjentów przenieśliśmy do innych placówek, ale nie przerywamy pracy, na moim oddziale nikomu nic się nie stało — opowiada, prowadząc schodami do swojego gabinetu. – Jak zareagowały dzieci? – pytam. – Lepiej niż rodzice. Nie było paniki. – A co Pan myśli o ludziach, którzy bombardują szpitale? – To nie ludzie, to Rosjanie, a ja ich dobrze znam, bo jestem z Syrii, u nas robili to samo. – Ostatnio sporo się mówi o rozmowach pokojowych – dopytuję. – Pokój? Z nimi? Niemożliwe – konstatuje mój rozmówca. „Moje miejsce”Tammo przyjechał do Kijowa w latach dziewięćdziesiątych, jest jednym z najbardziej cenionych radiologów w Ukrainie. Podkreśla, że Ochmatdyt to największy taki szpital w kraju i nie ma wątpliwości, że zostanie odbudowany. – Nie ma Pan tego wszystkiego dość? – pytam na pożegnanie. – Nie, to jest moje miejsce, zostaję – zapewnia. – A ma Pan dzieci?– Tak, mam tu żonę i dwudziestoczteroletnią córkę. Mer Kijowa, Witalij Kliczko, nazwał atak jednym z najgorszych od początku pełnoskalowej inwazji. Kiedy opuszczam szpital, kilkudziesięciu ratowników nagle rzuca się do odkopywania gruzów w nowym miejscu. Podobno dostali sygnał, że pod gruzami mogą być ludzie. W ruch idą kilofy, młoty pneumatyczne, mimo pracy w piekielnym upale dają z siebie wszystko. Nie wyobrażam sobie jednak, by pod zawalonym budynkiem szpitala, kilka godzin po ataku, wciąż byli żywi. Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że Rosja przeprowadziła około 1900 ataków na ukraińskie placówki służby zdrowia. Zazwyczaj trafione rakietami szpitale po remoncie wracają do przyjmowania pacjentów.