Australijski kompozytor muzyki filmowej zagrał w Polsce w ramach festiwalu Ephemera. Jest jednym z najbardziej rozchwytywanych i rozpoznawalnych współczesnych kompozytorów muzyki filmowej. W swoim dorobku ma muzykę do seriali „Fortitude”, „Dark”, czy produkcji wg pomysłu Ridleya Scotta „Wychowane przez wilki”, a także ścieżkę dźwiękową do... gry komputerowej. Współpracował z Brianem Eno, skomponował operę, a także - na zamówienie krakowskiego festiwalu Unsound - muzykę inspirowaną powieścią Stanisława Lema "Solaris" z udziałem orkiestry Sinfonietta Cracovia. Australijczyk z urodzenia, Islandczyk z wyboru. Ben Frost, bo o nim mowa, zaprezentował w maju Warszawie koncertową wersję materiału ze swojej nowej, długo wyczekiwanej płyty solowej "Scope Neglect". Koncert był swoistym preludium do festiwalu Ephemera, który rusza w stolicy już jutro. W programie koncerty od brzasku do późnych godzin nocnych oraz bogaty przekrój repertuarowy. Podobnie Ben Frost prezentuje eklektyczne podejście do muzyki, czego dowodem jest jego nowy album. *** Mateusz Baran: Zauważyłem sporo kabli na scenie. Czy to system modularny, którego używasz podczas grania na żywo? Ben Frost: To prawda, jest tam trochę elementów modularnych, ale w pewnym sensie lubię o tym myśleć raczej jak o ekosystemie. Korzystam z wielu komponentów, które dotyczą zarówno sfery dźwiękowej, jak i wizualnej. Zatem obraz i dźwięk wzajemnie się uzupełniają, a część elementów modułu otrzymuje informacje z komputera. Ale konfiguracja modułowa umożliwia również wysyłanie informacji z powrotem. System jest skomplikowany. Więc tak, lubię myśleć o tym instrumentarium, jak o ekosystemie. To twój pierwszy solowy album od 7 lat. Dlaczego wróciłeś z autorskim materiałem właśnie teraz?Pisanie muzyki na zlecenie jest bardzo pociągające. Narracja stworzona przez kogoś innego - również! Szczególnie kiedy pracujesz dla filmu, ale dotyczy to też teatru, baletu czy jakiejkolwiek innej formy sztuki. Jesteś współpracownikiem. Opierasz się na czyjejś historii i wypełniasz ją swoimi pomysłami. Ale to zmienia podejście do komponowania, zmienia myślenie o muzyce. W moim umyśle zaczęła kiełkować pewna idea, a raczej - lęk. Wręcz fizyczny. Lęk przed atrofią, przed utratą zdolności do pisania prawdziwie autorskiej muzyki. Więc musiałem zrobić krok w tył, wycofać się. Do punktu sprzed dekady, zanim zaczęło się to szaleństwo nieustannego pisania do filmu. Tytuł też ma trochę symboliczne znaczenie: „Scope neglect” - „zakres zaniedbany”. Trochę tak. To określenie jest właściwie terminem psychologicznym. To jest to, co psychologia opisuje jako rodzaj dysonansu poznawczego, pomiędzy skalą problemu a znaną na niego reakcją. Kryzysy klimatyczny to właśnie coś takiego, ten problem jest obecny w naszym życiu, jest też ważny dla mnie. Coraz trudniej jest mi ignorować myśl, że wszyscy jakby świadomie lunatykujemy w obliczu katastrofy. Przecież gra toczy się o świat dla przyszłych pokoleń! Podoba mi się pewien rodzaj opozycji w tym tytule, jego abstrakcyjny charakter. Jakby brakowało w nim znaku zapytania… Jak wyglądał proces twórczy? Album został nagrany w Berlinie, w studiach zlokalizowanych niedaleko lotniska Temeplhof, a za produkcję odpowiadał Ingo Krauss. Zastosowaliście niekonwencjonalne techniki produkcyjne.Przyczynkiem okazała się niesamowita książka autorstwa inżyniera dźwięku Phila Browna, który wyprodukował nagrania grupy „Talk Talk” na czele z Markiem Hollisem. Są to dla mnie niezwykle ważne nagrania. O „Talk Talk” mógłbym opowiadać godzinami. Zawsze uderzał mnie sposób podejścia do realizacji tych nagrań, był to swego rodzaju pomysł oparty na zatajaniu informacji w sposób celowy. Zaproszeni muzycy nie znają wszystkich szczegółów napisanej muzyki, rozumieją strukturę, choć czasem nawet struktura utworu pozostaje utajona. Reagują na to, co słyszą, idą w określonym kierunku. A my zmieniamy ten kierunek! Możesz zrobić z taką partią, co tylko chcesz, wyciszyć, wyciąć częstotliwości albo… skasować! W takiej pracy pojawia się sporo abstrakcyjnych muzycznych figur. To pewnego rodzaju gra. Sam proces zawsze niezwykle mnie interesował. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że dla Ciebie muzyka to „ze swojej natury medium wizualne”. Jak to rozumieć? Odkrywałem to przez całe moje życie. Jestem coraz bardziej świadomy tego, że sposób, w jaki słyszę dźwięk i muzykę, bardzo różni się od sposobu, w jaki odbierają je inni ludzie. To zawsze było trochę wyzwanie, ponieważ fascynują mnie skrajności i mrok w muzyce. Być może wielu mrok przeraża, ale mnie nie. Uwielbiam ten rodzaj napięcia i napięcia, jaki panuje w naprawdę ekstremalnych przestrzeniach. Po części wynika to z poszukiwania pewnego rodzaju poczucia proporcji w sposobie, w jaki wszystko jest ze sobą powiązane w niemal fizyczny sposób. Balans, wizualna równowaga pomiędzy takimi elementami. Podczas miksu czy kompresji dźwięku, czasem nieświadomie wręcz poszukuję tych odpowiednich proporcji. Wizualizuję dźwięk. Przez te wszystkie lata mojej pracy zrozumiałem, że dźwięki postrzegam jako kolory i kształty. Przyciągnie i wzajemna relacja między dźwiękiem, a kształtem - ta relacja definiuje moje postrzeganie komponowania muzyki. Czy przestrzeń, w której grasz również wpływa na Twoją muzykę? Nie tylko wpływa, ale wręcz definiuje to co, robię. Wczoraj wieczorem grałem koncert w Hamburgu w sali z miejscami siedzącymi dla niewielu osób. To był bardzo intymny koncert. I to zmieniło niemal wszystko w przebiegu koncertu! Zawsze jestem pod ogromnym wpływem przestrzeni i znajdujących się w niej ludzi. Szukam informacji zwrotnej, rozmowy z publicznością. Czym różni się zatem pisanie muzyki do filmu od w pełni autorskiego materiału? Film to wspaniałe medium. To najlepsza rzecz na świecie, możesz zrobić piękne zdjęcia, zatrudnić świetnych aktorów i stworzyć doskonałą historię, a następnie - podbić to wszystko jeszcze bardziej muzyką. Dodatkowo na tym oczywiście zarabiasz, to niesamowite! Ale najczęściej po prostu jesteś trybikiem w maszynie i jest to po prostu praca. Cholernie ciężka praca, muszę przyznać. Skoro jednak rozmawiamy o filmie, nie mogę nie zapytać o muzykę do serialu „Wychowane przez wilki” według pomysłu Ridleya Scotta. Sam serial był, delikatnie mówiąc, dyskusyjny, ale sekwencja otwierająca, w której śpiewa Mariam Wallentin to majstersztyk. Tak, ten serial to niewypał, grzecznie mówiąc. Choć pierwsze odcinki były świetne. Napisałem dużo muzyki dla ścieżki dźwiękowej, ale Ridley Scott w pewnym momencie stwierdził, że ma pomysł na sekwencję otwierającą i słyszy w niej… piosenkę! I wtedy pomyślałem właśnie o Mariam. Pracowałem z nią wcześniej i z jej zespołem Wildbirds and Peace Drums. Jestem jej wielkim fanem, ona jest naprawdę niezwykła jako autorka tekstów i wokalistka, choć niestety niedoceniona, moim zdaniem powinna być supergwiazdą. Powiedziałem jej, że Ridley chce piosenkę i zapytałem, czy może coś ma. I okazało się, że tak! Miała gotowy tekst i kilka motywów, demo. Wokół tego zbudowaliśmy sekwencję otwierającą. Wyizolowałem jej wokal, zaaranżowałem na nowo. To był rodzaj twórczej rozmowy między nami. W Mariam jest wrodzona melancholia, która mnie do niej przyciąga. Uwielbiam ten utwór. Kocham ją. Myślę, że jest po prostu niezwykła. Jesteś Australijczykiem, który wybrał życie na Islandii. Dlaczego? Uważam siebie za obywatela świata. Australijczycy posiadają bardzo skomplikowaną tożsamość, którą ciężko zrozumieć Europejczykom. Nie znam Twojej historii, ale zgaduję, że jesteś Polakiem z dziada pradziada. Natomiast tożsamość Australijczyków jest tożsamością nabytą. Nauczono nas w szkołach, że to nasze miejsce. Prawda jest jednak taka, że to nie jest nasze naturalne środowisko, nie jesteśmy do niego przystosowani. Kiedy wychodzę na słońce, moja skóra płonie, jestem uczulony niemal na wszystko. Ludzie, którzy faktycznie stamtąd pochodzą, którzy żyją tam od tysięcy lat, nie mają takich problemów. Im byłem starszy, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że przez lata podlegałem kolonialnej indoktrynacji. Moja rodzina przybyła z Europy Północnej. Oczywiscie jestem zżyty z Australią, odczuwam wobec niej pewien rodzaj romantycznej miłości, uwielbiam zapach buszu i śpiew ptaków, geologię, bogactwo tej ziemi. Ale po prostu nigdy nie czułem się tam jak w domu. To była narzucona narracja. Chciałem się za wszelką cenę z Australii wydostać. Nasza tożsamość jest bardzo skomplikowana. Czy na koniec możesz nam zdradzić jeszcze, za co tak kochasz „Talk Talk”? Coż… Najważniejszą rzeczą, którą powinniście wiedzieć o Talk Talk to, fakt, że nagrali album, który tak radykalnie różnił się od poprzedniego, że wytwórnia pozwała ich za to, że nie brzmią jak oni! To wszystko, co powinniście wiedzieć. Takie osiągnięcie, to jest coś! Morał płynie z tego taki, że wszyscy powinniśmy dążyć do tego, aby nieustannie być pozywanym, nieustannie brzmieć inaczej! A mówimy oczywiście o albumie „Spirit of Eden”. *** Ben Frost - australijski kompozytor mieszkający w Rejkiawiku. W jego eksperymentalnej twórczości słychać inspiracje skrajnie różnymi gatunkami muzycznymi: black metalem, minimalizmem, popem i punkiem. Poza solowymi kompozycjami, Frost ma na swoim koncie również muzykę do seriali („Fortitude”, „Dark”), filmów (m.in. „Sleeping Beauty”) oraz opery („The Wasp Factory”). Współpracował z artystą wizualnym Richardem Mossem, choreografem Waynem McGregorem oraz legendą muzyki Brianem Eno. W ostatnich dokonaniach Frosta pojawiają się wątki społeczno-polityczne, a sam artysta sięga po narzędzia z pola sztuk wizualnych i performatywnych.