Winny kierowca czy... pech? 30 lat temu doszło do największej katastrofy drogowej w dziejach Polski. W wypadku autobusu PKS Gdańsk zginęły 32 osoby. – Pamiętam, że widziałem młodą dziewczynę, gdzieś na jednym z przednich siedzeń: rozerwana w kroku, na pół. Z dziury w dachu zwisała inna, też nieżywa. Słychać było tylko jęki i płacze... Ten dzień to trochę jak urodziny, bo to właściwie człowiek się... Ja się na nowo urodziłam 2 maja. Minęło trzydzieści lat, a pani Sabinie wciąż łamie się głos, gdy wspomina tamte wydarzenia. Była wtedy młodą dziewczyną, trzy lata po ślubie. Przed chwilą zdała egzamin na prawo jazdy. Cieszyła się, że będzie w domu przed mężem. Zrobi kolację, poświętują. Do autobusu PKS, jadącego z Zaworów do Gdańska, wsiadła w Żukowie. Miała szczęście, bo kierowca nie wszystkich wpuścił: w środku nie było już miejsc, pasażerowie byli upchani jak sardynki. Stanęła z przodu, tuż przy szybie. Ale widoki niespecjalnie ją interesowały. Patrzyła za to z podziwem, jak zawodowiec zręcznie zmienia biegi, jak manewruje kierownicą. Ona też tak będzie. Już niedługo. Przebierała nogami, by opowiedzieć mężowi o swoim małym sukcesie.Nie wiedziała jeszcze, że to pewnie ostatnie tak beztroskie chwile w jej życiu. *Ktokolwiek korzystał z komunikacji publicznej w ubiegłym stuleciu, najpewniej miał do czynienia z Autosanem H9-21. Produkowany jeszcze za Gierka, dziś to pojazd kultowy, o statusie porównywalnym do Syrenki czy Malucha. Perła w koronie sanockiej fabryki. Jego siła tkwiła w prostocie: zawieszenie zamontowano na stalowej, spawanej ramie; do tego zespół napędowy, wiotka konstrukcja zwana „kratownicą”, kilka rzędów siedzeń i charakterystyczne, prostokątne okna. Wszystko zawarte w obłych, stylowych kształtach.W modelu H9-21 silnik montowany był z tyłu. Maska z przodu uchylała się, by wcisnąć przez nią nosze. Pojazdy, produkowane również dla wojska, miały mieć bowiem możliwość przewożenia rannych żołnierzy. W najpopularniejszej wersji, tzw. międzymiastowej, przedni wlot zabudowywano, ale przestrzeni nie wypełniano żadnymi umocnieniami. Nie było też zderzaków. Złośliwi twierdzą, że jedyne, przed czym chroniły Autosany, to... deszcz. Pomimo tego, przez kilkanaście lat cieszyły się ogromną popularnością. Były stosunkowo pojemne (39 miejsc siedzących i 12 stojących), tyleż awaryjne co wdzięczne w naprawie, do tego lekkie i tanie w utrzymaniu. W złotych czasach Państwowej Komunikacji Samochodowej, czyli późnych latach 80., do obsługi pasażerów w całej Polsce zamówiono ich tysiące. Większość służyła jeszcze na początku XXI wieku. *Autobus, którym 2 maja 1994 roku wyjechał z Gdańska Jerzy Marczyński, miał jedenaście lat. Sporo, ale nikt przecież nawet nie myślał o wymianie. Narzekających szefostwo nie lubiło. Promowano za to tych, którzy potrafili ze swoich maszyn wycisnąć jak najwięcej: jeździć ekonomicznie, nie forsować opon. Opony były drogie. Im dłużej ktoś wytrzymał na jednym bieżniku, tym lepiej. Na najlepszych czekały premie. Skromne, bo skromne, ale że kierowcom się raczej nie przelewało, to każdy grosz był cenny. Co komu szkodzi trochę „zamęczyć” koła? Marczyński i tak miał szczęście, bo model, którym jeździł, kilka miesięcy wcześniej przeszedł generalny remont. W ogóle miał się za dość szczęśliwego człowieka. W PKS pracował ponad 18 lat, lubił jeździć, nikt się na niego nie skarżył. Zarabiał tyle, że wystarczało na godne życie. Szykował się do ślubu. W Majówkę miał do zrobienia dwa półtoragodzinne kursy: z Gdańska do wsi Zawory i z powrotem. To była jego trasa. Jeździł tędy od dwóch lat, znał każdy zakręt, rozpoznawał twarze większości pasażerów. Tym razem pojawiło się trochę „obcych”: młodzi wypoczywali nad jeziorem, jedna z grup zorganizowała nawet biwak. To był ostatni kurs z modnego Chmielna. Kto nie zamierzał nocować albo nie chciał zdawać się na „stopa”, musiał pojawić się na przystanku. Zrobiło się tłoczno.*Pan Arkadiusz nie pamięta, żeby robił tego dnia coś szczególnego. Sprawunki w ogródku, spacer z psem, obiad... Wieczorem miał jechać do dziewczyny. Na przystanku w Leźnie, gdzie mieszka zresztą do dziś, pojawił się chwilę przed planowaną godziną odjazdu. Ludzi było więcej niż zwykle. Nie pamięta dokładnie, ale wydaje mu się, że siedmioro, może ośmioro. Trasę znał doskonale: codziennie, przez wiele lat, jeździł tamtędy do szkoły. Ale Jerzego Marczyńskiego nie kojarzył. Nigdy nie zwracał uwagi na kierowców. Wtedy też nie. Wpuścił kogo się dało, sam wsiadł ostatni. – To mnie chyba uratowało – wspomina dziś.Wysłużona naklejka przy drzwiach zdawała się być tylko sugestią: 39 miejsc siedzących + 12 stojących. „Bądź pan człowiekiem, wpuść pan” – hasłem powtarzanym za każdym razem, gdy jakiś służbista wczytał się w zalecenia producentów. Bo przecież co złego może się stać? W autobusie było tak ciasno, że nie miał nawet jak się obrócić. Widział tylko rząd głów, sam stał na dolnym schodku, ściśnięty z innym pasażerem. Było tak źle, że kierowca musiał pytać ludzi czy może ruszyć. Nie widział prawego lusterka. Gdy autobus ruszał z Leźna, w środku było 75 osób.*Konrad Kanka, OSP Żukowo: Około godz. 18 dostaliśmy wezwanie do wypadku w Babim Dole, 6 kilometrów od Żukowa. Jakiś samochód wylądował w lesie. Chyba przewrócił się do rowu, nie pamiętam. Rutynowa interwencja. Ledwo żeśmy się uwinęli, a tu kolejne zgłoszenie. Rozbił się autobus w Kokoszkach, trzeba pilnie ruszać. I tyle, nic więcej nie wiedzieliśmy. Pojechaliśmy.Było nas chyba pięciu. To, co zastaliśmy na miejscu... Na szczęście nie było czasu myśleć, trzeba było ratować ludzi. Tych, którzy jeszcze żyli. Od razu weszliśmy do autobusu. Pamiętam, że widziałem młodą dziewczynę, gdzieś na jednym z przednich siedzeń: rozerwana w kroku, na pół. Z dziury w dachu zwisała inna, też nieżywa. Słychać było tylko jęki i płacze. Wołanie o pomoc. Potem byli z nami jeszcze strażacy z Kartuz. Zaczęliśmy wyciągać ludzi. Żywych na jedną stronę, zwłoki na drugą. Układaliśmy ich na trawie. Poznałem swojego sąsiada, mieszkał blok obok, często się widywaliśmy. Wylądował z martwymi. *Czułam, że leci mi z głowy tylko ciepło. To musiała być krew, ciepła krew... Wyciągnęłam rękę do światełka. Próbowałam je chwycić, ale ono się oddalało. Po prostu nie szło. To był taki błogi stan, było mi tak dobrze... Nie chciałam z tego wychodzić. Pani Sabina nie wie, jak to się stało, że przeżyła. Pamięta, że było strasznie ciasno. Pamięta wybuch. Dziś wiadomo, że pękła opona. Przednia, z prawej strony, w najgorszym miejscu, w najgorszym możliwym momencie. Przeładowany, przeciążony autobus wyprzedzał wlekącego się na prostej drodze Jelcza. Wracając na prawy pas, kierowca stracił panowanie nad pojazdem. Miał sekundę, może mniej. Robił co mógł, by autobus nie wpadł do rowu. Wjechał prosto w drzewo. Stare, grube. Wydawało mu się, że wybiera „mniejsze zło”.H9-21, bez żadnych zabezpieczeń z przodu, został rozdarty przez pień niczym kartka papieru. Drzewo wbiło się do środka na około cztery metry. Ktokolwiek stał w przejściu – nie miał szans. Sabina Krzemińska ocknęła się dopiero po dłuższej chwili. Musiała wylecieć przez przednią szybę. Miała w głowie mnóstwo szkła, poharataną nogę. Czuła się sparaliżowana. Nie docierało do niej, co się właśnie wydarzyło. Niewiele pamięta. Po chwili znów zasnęła. * Arkadiusza Murawskiego obudziły syreny karetki. Wspomina, że schodek, na którym stał, zapadł się, gdy tylko wybuchła feralna opona. Blaszane łączenia pękły już po zderzeniu, a impet wyważył drzwi. Leżał kilkanaście metrów od wraku. – Miałem mnóstwo szkła i ran na lewej nodze. Musiałem, będąc w szoku, odruchowo czołgać się z dala od pojazdu, bo odłamków nie było nigdzie indziej. Gdy się ocknąłem, widziałem, że mam złamaną nogę. Przysiadłem, ale nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów tragedii. Przede wszystkim cieszyłem się, że żyję. – Słyszałem panikę w głosach. Słyszałem jęki ludzi. Najbardziej zapadła mi w pamięć kobieta, która krzyczała: „moje dziecko, moje dziecko!”. Kojarzę to wszystko jak przez mgłę. Ktoś przy mnie był, zapytał czy potrzebuję pomocy, ale powiedziałem, że nie, żeby zajęli się innymi. Potem ktoś zapytał, kogo można wziąć do karetki na przednie siedzenie, no to się zgłosiłem. Zawinęli mi tę nogę i pojechałem. Tyle.Na ratunek zjechały służby z całej okolicy. Policja, straż, karetki pogotowia. Łącznie kilkanaście wozów. – To, co zastaliśmy, to był po prostu koszmar. Tego nie da się opowiedzieć słowami. Ranni i ofiary porozrzucani wzdłuż drogi... Wszędzie. Po jednej, po drugiej stronie. W autobusie zmiażdżone ciała. W najgorszym horrorze tego sobie wyobrazić nie można. – Nie wiedziałem od kogo mam zacząć. Wszyscy potrzebowali pomocy. (...) Rola lekarza w tym przypadku sprowadza się przede wszystkim do segregacji. Do podziału na tych, którzy jeszcze mają szansę na życie i tych, którzy już nie żyją. Na miejscu zdarzenia stwierdzono 25 zgonów. Kogo się dało, zabrano do szpitala. Ci, którzy potrzebowali natychmiastowej pomocy, już kilkadziesiąt minut później lądowali na stołach operacyjnych. *Pani Sabina uważa, że Marczyński jechał za szybko. Stała blisko, widziała. Gdy zdecydował się na manewr wyprzedzania, wysłużony Autosan miał mieć na liczniku nawet 70 km/h. – Już wcześniej, gdy jechaliśmy przez las, ktoś z dalszych miejsc krzyczał, że „nie wiezie worka ziemniaków”. Nie wyglądał na przejętego, siedział raczej wyluzowany. Wie, że to był splot nieszczęśliwych okoliczności. Wie, że przeładowane autobusy były w tych czasach normą. – Ale kiedy wiezie się ludzi, nieważne czy jedną, czy pięćdziesiąt osób, to jest się za nich odpowiedzialnym. A on nie wyglądał na takiego, co przejmuje się, że odpowiada za ludzkie życie.Mimo wszystko, może mówić o szczęściu. Udało jej się przeżyć. – Ale co to za życie? – pyta. – Każdy mówi: ciesz się, że żyjesz. No cieszę się, na pewno się cieszę, ale nie jestem już taką osobą jaką byłam, jaką chciałam być. Po wypadku długo szukała jej rodzina. W ostatnim szpitalu dowiedzieli się, że jeśli nie tu, to trzeba będzie sprawdzić w kostnicy. – Szwagier wspominał, że mijali mnie, mówił: patrzcie, taka młoda dziewczyna... Już mieli wychodzić, ale potem zerknął drugi raz. „Przecież to Sabina!”. Miałam zgolone włosy, cała byłam zabandażowana, poharatane nogi na wyciągach... Nie poznawali mnie.Kilka tygodni spędziła w śpiączce. O skali tragedii dowiedziała się z gazet: wycinków, które zatrzymali rodzice. Leżała długo, ciągle pojawiały się jakieś komplikacje. Na pierwszą operację czekała niemal rok. Wystarczyło, by życie zaczęło się sypać jak domek z kart.Zaczęło się od małżeństwa. Że coś się psuje, czuła już na pierwszej przepustce ze szpitala. – Nie było jak dawniej, na pewno nie. W końcu mąż powiedział mi, że nie widzi już we mnie kobiety, że nie chce, bym była jego żoną. Związał się z moją przyjaciółką. – Ale nie winię go. Może to ten ciężar... Może nie chciał się mną opiekować, bo to jednak duże poświęcenie? Niektórzy po prostu nie dają rady. Lekarze mówili, że to, że przy tych obrażeniach głowy nie straciła pamięci, to cud. 22 lata walczyli o jej nogę. W końcu, w 2016 roku, konieczna była amputacja. – Od tego czasu właściwie nie mam przyjaciół, nie mam znajomych... Prawie wszyscy się odwrócili. Chirurg, ortopeda, neurolog. Kalendarz wypełniają wizyty w szpitalach. Gdy rozmawiamy, pani Sabina jest świeżo po spotkaniu z kolejnym lekarzem. Konsekwencje wydarzeń sprzed trzydziestu lat cały czas dają jej w kość. – Nie tak miało wyglądać to moje życie... – mówi, z trudem łapiąc oddech. – Chciałam mieć męża, rodzinę. Bawić się, normalnie funkcjonować. Ale nieraz rozmawiam sama ze sobą, że chyba coś jeszcze mam na tym świecie do zrobienia, skoro mnie pan Bóg nie zabrał do siebie. Pewnie jakąś misję mam, nie wiem... *Jerzy Marczyński był jedną z pierwszych osób przewiezionych do szpitala po wypadku. Miał liczne obrażenia, ale jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. „Czy czuje się winny, że zabił tyle osób?” – pytali dziennikarze. Przekonywał, że jechał wolno, maksymalnie 40 km/h. Że wjechał w drzewo, bo gdyby tego nie zrobił, autobus przekoziołkowałby, dachował i zmarłoby jeszcze więcej ludzi. Ludzi, których, jak twierdzi, zabrać musiał. – Każdy chce jechać. Dlatego bierze się tych pasażerów, bo każdy... no, jest taki okres świąteczny, to każdy chciał wejść – mówił dziennikarzowi TVP3 Gdańsk.W szpitalu dzielił salę z panem Arkadiuszem. – Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. O wypadku to wcale. Normalny był, normalnie opowiadał, ponad tydzień razem leżeliśmy, bardzo się otworzył. Może dlatego, że nie pytałem go o te wydarzenia? Mogę powiedzieć tylko tyle, że to był zwykły facet. W ogóle go nie obwiniam. Takie były czasy. To, że pękła ta opona, to zwykły pech.– Najłatwiej zrzucić winę na kierowcę, ale uważam, że w tym wypadku... Ja pamiętam jak ludzie wchodzili. Oni chcieli jechać, to był długi weekend, naprawdę każdy chciał jechać do domu – wspomina Monika Widurska, jedna z ocalałych pasażerek. Śledztwo w sprawie trwało prawie pięć lat. Ostatecznie, 23 stycznia 1999 r., Sąd Rejonowy w Gdańsku skazał Marczyńskiego na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery. Mistrz stacji obsługi PKS usłyszał karę roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata, a zastępca dyrektora gdańskiego PKS-u – na 10 miesięcy, również w zawieszeniu na dwa lata.Ale lokalna społeczność nie potrzebowała decyzji sądów. Gdy Marczyński wyszedł ze szpitala, ludzie wytykali go na ulicach. Wyzywali od morderców. W końcu, podczas jednej z konferencji prasowych, pojawił się w tłumie, by drżącym głosem, z kartki, odczytać oświadczenie... – Współczuję wszystkim ofiarom wypadku oraz ich rodzinom. Ten tragiczny wypadek nastąpił w wyniku zbiegu wielu okoliczności i wstrząsnął również moim, cudem ocalałym, życiem, zmieniając je w koszmarne, niespokojne noce i wyrzuty sumienia z powodu tej tragedii...Unikał wychodzenia z domu, nie pokazywał się publicznie. Kilkanaście miesięcy po decyzji sądu spotkała się z nim dziennikarka „Dziennika Bałtyckiego”, Ryszarda Wojciechowska. – Był już wrakiem człowieka. Narzeczona od niego odeszła, do końca życia mieszkał z matką. – opowiadała magazynowi Wirtualnej Polski. – Krył się, żeby go nie zlinczowali. Nigdy już nie poradził sobie z poczuciem winy. Zmarł w 2014 roku.*Pani Sabina przez dziesięć lat od wypadku nie wsiadła do autobusu. – W końcu musiałam jechać do sanatorium, do Szczawnicy. Pamiętam, to był 1 września. Mówili mi: spokojnie, wysiądziesz sobie w Nowym Targu, wszystko będzie dobrze. Że to są takie małe, prywatne busy, „nic się nie bój”. Patrzę, a na rozkładzie napisane, że od 1 września to już zwykły autobus. (...) Nie wiem jak do niego wsiadłam, nie pamiętam jak pokonałam tę trasę. Wiem, że jak już weszłam do tego sanatorium, jak zobaczył mnie lekarz, to pierwsze co zrobił, to dał mi zastrzyk na uspokojenie. Traumę ma do dziś. Gdy jedzie samochodem, czeka, aż autobus wyjedzie z zatoczki. Omija szerokim łukiem. 2 maja – wspomina – jest dla niej jak Wszystkich Świętych. – Taka zaduma... Bo przecież znajomi tam zginęli. Jarosław Richert, państwo Bobkowscy, kilka osób z Żukowa... No pamięta się o nich, nie? Tym bardziej, że zawsze w kościele msza, zawsze jakiś taki „uroczysty” ten dzień. Teraz to już nie, ale kiedyś to normalnie „majowe” było odprawiane w miejscu wypadku, ludzie przyjeżdżali. Dziś zostały kwiaty i znicze. Kamienny pomnik, ku pamięci ofiar katastrofy autobusowej w Kokoszkach, odsłonięto w miejscu wypadku pod koniec 1997 roku. Znajdują się na nim nazwiska wszystkich, którzy ponieśli wówczas śmierć. Na miejscu stwierdzono 25 zgonów, przed przybyciem do trójmiejskich szpitali zmarły dwie osoby, kolejne trzy podczas nadchodzącej nocy. Po tygodniu ostateczny bilans wzrósł do 32 zabitych i 43 rannych – wielu wyszło z wypadku z ciężkimi obrażeniami.Zdaniem Ryszardy Wojciechowskiej, ostatnią, 33. ofiarą, był Marczyński.