Życie napisało gotowy scenariusz na film. 20 letnia Irena Gut – Polka, która ratowała Żydów podczas II wojny światowej. Ukrywała ich w piwnicy niemieckiego oficera Eduarda Rügemera, u którego pracowała. To dzięki niej na świat przyszedł Roman Haller – dziecko poczęte w owej piwnicy. Mimo prośby reszty ukrywających się Żydów, którzy obawiali się, że płaczące dziecko ich wyda, nie zgodziła się na przerwanie ciąży. Ale na tym historia się nie kończy. Po wojnie to rodzice Hallera pomogli byłemu niemieckiemu oficerowi... Portalowi TVP.INFO udało się porozmawiać z 80-letnim dziś mężczyzną – Często dręczy mnie poczucie winy: dlaczego ja przeżyłem, a inni nie? – mówi nam Haller. – Czuję się moralnie zobowiązany, by dawać coś społeczeństwu. Jedyne co mogę robić, to jeździć po szkołach i uczyć o tym, czym jest wojna. Roman Haller przyjechał do Polski na premierę kanadyjsko-polskiej produkcji „Przysięga Ireny” (w kinach od 19 kwietnia), który opowiada historię o ratowaniu życia Żydów przez Irenę Gut (po mężu Opdyke).TVP.INFO: Pamięta pan moment, kiedy zdał sobie sprawę, że jest pan inny od rówieśników? Roman Heller: To nie było tak, że nadszedł dzień, kiedy dowiedziałem się, przez co przeszli moi rodzice. To był proces, składanie pamięci z kawałków. Moja mama nigdy o tym nie mówiła, ale ojciec czasem coś wspominał. Teraz jak na to patrzę, to jako dziecko po prostu nie chciałem tego słyszeć. To było zbyt brutalne. Historie ojca wpadały mi do jednego ucha, a wypadały drugim. Nadszedł jednak dzień, kiedy chciał pan to usłyszeć. Już jako dorosły. I wtedy było już za późno, bym ze szczegółami mógł usłyszeć ich historię. Bo już nie żyli. Ale jako dziecko wiedziałem, że zdarzyło się coś strasznego. Po prostu historie opowiadane przez ojca były jak kawałki układanki, które mogłem ułożyć z tym, co jako dziecko słyszałem choćby z telewizji. Urodził się pan w 1944 r. Rodzice wyemigrowali po wojnie do Monachium. To było ulubione miasto nazistów, nawet po wojnie. Polscy dziennikarze radia Wolna Europa, które miało tam siedzibę, wspominali, że w drodze do pracy często spotykali wdowę po Hermannie Goeringu wyprowadzającą psa na spacer. Nie miałem o tym pojęcia. Miałem przyjaciół, chodziłem do szkoły. Nie odczuwałem tam żadnego antysemityzmu. Trzeba zrozumieć, że moi rodzice nie chcieli zostać w Niemczech. Pojechali po wojnie do Monachium, bo było to miasto w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Chcieli zostawić Europę i wyemigrować do USA. Znaleźli się tam w obozie dla dipisów (ang. displaced persons – określenie dla ludzi wyzwolonych przez Aliantów, którzy znaleźli się poza swoim krajem zamieszkania). Ale na wizę czekali bardzo długo. W międzyczasie mój ojciec znalazł pracę i mieszkanie. Było malutkie, dosłownie półtora pokoju. Jednak nie chcieli mieszkać już w obozie dla dipisów. A wizy przyznano nam dopiero po trzech latach. Mieliśmy się osiedlić w Cincinnati w stanie Ohio... Nigdy jednak do tego nie doszło. Rodzice nadal chcieli tam jechać, ale później. Dlatego kiedy przyjechał do nas lekarz, który miał zbadać nas przed podróżą, kazali udawać mi chorego. Udało mi się to zrobić całkiem skutecznie, bo lekarz stwierdził, że nie nadaje się do wyjazdu i wyznaczono nam nową datę wyjazdu. Dlaczego więc w końcu pana rodzina została w Niemczech? Bo w międzyczasie na serce zachorowała moja mama. Tym razem to, niestety, nie było udawane. Rodzice uznali, że przeprowadzka i podróż do zupełnie nowego miejsca nie ma wobec tego sensu. Dlatego wychowałem się w Niemczech. Kiedy byłem młody, chciałem studiować w Londynie. Rodzice poprosili mnie jednak, abym został. Byli już mocno schorowani i nie chcieli, bym ich opuszczał. Dopiero moje dzieci wypełniły pierwotne plany – moje i rodziców. Córka mieszka w Londynie, syn w Kalifornii. Mam jeszcze dwójkę wspaniałych wnuczek. Niestety, rzadko się widzimy, gdyż mieszkają w Los Angeles. Ale i tak jestem szczęśliwy, że je mam. Kiedy pierwszy raz spotkał pan Irenę Gut? W latach osiemdziesiątych dostałem list od rabina Los Angeles . Spytał, czy jestem tym Romanem Hallerem, urodzonym w lesie pod Tarnopolem w 1944 r. „Bo ktoś cię szuka”. I okazało się, że jest to Irena Gut-Opdyke Tak. Przyjechała do mnie do Monachium. Nie było to jednak ciche spotkanie. W międzyczasie o wszystkim dowiedziały się media. Nasze spotkanie odbyło się więc w świetle kamer i reflektorów. Bardzo w amerykańskim stylu, ale i tak było wzruszająco. Od razu padliśmy sobie w ramiona. Spędziła w Monachium kilka dni. Nasze następne spotkanie było już w Yad Vashem przy okazji uhonorowania jej tytułem Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata. Czy przed spotkaniem wiedział pan od rodziców o jej istnieniu? Moi rodzice po wojnie, za pomocą Czerwonego Krzyża, szukali jej i majora Eduarda Rügemera. Dostali odpowiedź, że Ireny nie mogą znaleźć, ale Rügemer mieszka w Norymberdze, dwie godziny jazdy od Monachium. Skończyło się na tym, że major zamieszkał z nami, bo po wojnie rodzina się go wyrzekła. Dla mnie był jedną z najważniejszych osób w życiu. Kochałem go jak swojego dziadka, bo prawdziwi nie przeżyli wojny. Był dla mnie bardzo dobry. Zmarł w 1955 r. Wiedziałem jednak, że jemu i Irenie zawdzięczam życie. Irena była dla mnie jak druga matka. To dzięki niej przeżyłem w tamtym lesie pod Tarnopolem. Dla zwykłego człowieka fakt, że Żydzi dają schronienie po wojnie niemieckiemu oficerowi, może być jednak szokujący. Major nie był nazistą. Wiedział, że getto zostanie zlikwidowane i że jego mieszkańcy są skazani na śmierć. I pod wpływem Ireny postanowił uratować jak najwięcej osób. W tym mnie i moich rodziców. Jego rodzina wiedziała o tym i że w czasie wojny związał się z Ireną, mimo że był on starszym mężczyzną, a ona bardzo młodą dziewczyną. Nie wybaczyli mu tego. Ale ja? Nie obchodzi mnie, co było między nimi oraz majorem i jego rodziną. Dla mnie są ludźmi, którzy zaryzykowali wszystko, aby mnie ocalić. Reszta naprawdę nie ma znaczenia. Byłem w Yad Vashem, kiedy sadzono tam drzewo na cześć majora. Poznałem też jego syna. Był pan w miejscu, w którym ukrywali się pana rodzice, a pan przyszedł na świat? Byłem w Tarnopolu i próbowałem znaleźć to miejsce. Moi rodzice początku mieszkali przecież w willi majora. Kiedy zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, załadował wszystkich kilkunastu ukrywających się Żydów i wywiózł nas do lasu. To była ryzykowna wyprawa w ciągu nocy. Major ryzykował wszystko. A dokładne znalezienie tej kryjówki jest teraz niemożliwe. Nie wiedzieli też tego moi rodzice.Mało brakowało, a dla pana ucieczka skończyłoby się to tragicznie. Rozważano, czy mnie nie zabić. Małe, płaczące dziecko dla ukrywających się przed śmiercią to przecież olbrzymi kłopot. Ale szybko Irena ucięła te dyskusje. Razem przeżyjemy albo razem zginiemy – taka była postawa. A trzeba pamiętać, że ryzykowano tym nie tylko życie nas kilkunastu w lesie, ale i majora i Ireny. W przypadku odkrycia naszej kryjówki wszystkich nas czekała śmierć. Problem w tym, że nikt nie miał pojęcia o porodach. Sprowadzono więc do naszej kryjówki... leśnika. Uznano, że chociaż on może mieć jakieś doświadczenie, bo pomagał przy przyjściu na świat niektórych zwierząt. Nikt nie miał tam jednak kalendarza, więc do tej pory nie wiem, kiedy się dokładnie urodziłem. Było to między 7 a 10 maja. Co roku obchodzę urodziny przez cztery dni. Co dla pana znaczy bycie w Warszawie przy okazji premiery filmu o Irenie? Bardzo dużo. Przecież ja jestem z pochodzenia Polakiem. Moi rodzice pochodzili z Tarnowa i Tarnobrzegu. Irena też była Polką. Moja żona to szefowa Europejskiej Akademii im. Janusza Korczaka. Można powiedzieć, że gdzie się nie obejrzę, tam mam związki z Polską. Jestem synem Polski (to ostatnie zdanie Haller wymawia po polsku – przyp. red.) Czy jest coś jeszcze, co chciałby pan przekazać następnym pokoleniom? Tylko jeśli wyciągniemy wnioski z przeszłości, możemy zbudować lepsza przyszłość. Miałem szczęście, że całe swoje życie przeżyłem w czasach pokoju. Dla mojego pokolenia okropności wojny były czymś oczywistym. Dziś mamy wojny w Ukrainie i w Izraelu. Jedyne co mogę robić, to jeździć po szkołach i uczyć o tym, czym jest wojna. Być może dzięki temu więcej ludzi zrozumie, jak ważny jest pokój. Często dręczy mnie poczucie winy: dlaczego ja przeżyłem, a inni nie? Dlatego czuję się moralnie zobowiązany, by dawać coś społeczeństwu.