To „Gulczas” miał strzelać do konwojentów w Wólce Kosowskiej. To był jeden z najbrutalniejszych napadów drugiej dekady XXI wieku. Trzej gangsterzy zaatakowali w Wólce Kosowskiej konwojentów z pieniędzmi dla jednego z banków. Od razu zaczęli strzelać do swoich ofiar, które cudem przeżyły. Zrabowali 4,215 mln zł i uciekli. Po blisko 11 latach zarzuty usłyszał ostatni z uczestników napadów. Czwartek 14 marca 2013 r. był kolejnym pracowitym dniem w azjatyckim centrum handlowym w podwarszawskiej Wólce Kosowskiej. Przed południem przed jednym z budynków zatrzymała się opancerzona furgonetka firmy ochroniarskiej Konsalnet. Wysiadło z niej dwoje pracowników z pieniędzmi dla oddziału Banku Zachodniego WBK. W czarnych workach znajdowało się 4,215 mln zł. Konwojenci byli uzbrojeni i mieli na sobie kamizelki kuloodporne. Ruszyli do hali. Dariusz W. i Katarzyna M. nie wiedzieli, że czekają na nich gangsterzy z osławionej grupy mokotowskiej. Dwóch z nich stało przy drzwiach, jeden z charakterystyczną torbą bazarową kręcił się w pobliżu oddziału banku. Zamaskowali się zakładając czapki z daszkiem, stawiając kołnierze kurtek i osłaniając twarz tzw. kominami lub szalikami. Tak, aby być trudni do zidentyfikowania, ale jednocześnie nie rzucać się w oczy. Kiedy konwojenci weszli do budynku, dwaj napastnicy podskoczyli do nich i zaczęli strzelać. Tak aby zabić. Nie było ostrzeżeń typu „nie ruszać się to napad” czy „rzućcie broń”. Tylko brutalny atak. Bo tak było szybciej. Napastnicy oddali co najmniej siedem strzałów. W tym kilka, gdy ofiary leżały już ranne na podłodze. Jeden z napastników widząc, że ranna konwojentka próbuje sięgnąć po broń, strzelił do kobiety niemal z przyłożenia. Dariusz W. i Katarzyna M. dostali po trzy postrzały m.in. w brzuch, nogi ręce. – Konwojenci przeżyli tylko dzięki temu, że mieli na sobie kamizelki kuloodporne. Jedną z ofiar uratowało to, że pociski trafiły ją głównie w plecy, bo z przodu kamizelki miała słabszą płytę balistyczną. Sposób działania sprawców pokazuje, że dokonując napadu liczyli się z tym, że zamordują konwojentów – mówi tvp.info jeden z śledczych. Napastnicy zgarnęli worki z pieniędzmi, wybiegli z budynku i odjechali granatowym fordem mondeo, w którym czekał ich kompan. Jak się później okazało w skoku brał udział jeszcze jeden mężczyzna, który jechał toyota RAV 4. Jego rolą było ubezpieczanie uciekających kompanów.„Obcinacze” biorą się za napady Policjanci Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji bardzo szybko wytypowali sprawców napadu w Wólce Kosowskiej. Rozpracowywali bowiem od wielu miesięcy ekipę, która zajmowała się napadami i włamaniami. W jej skład wchodzili byli członkowie osławionego gangu „obcinaczy palców”. Jak wynika z ustaleń policyjno-prokuratorskich na przestrzeni lat 2003-2005, związana z gangiem mokotowskim grupa dokonała, co najmniej dwudziestu zgłoszonych uprowadzeń osób. Znakiem rozpoznawczym bandy było wysyłanie rodzinom ofiar obciętych palców. Na porwaniach gang miał zarobić nawet 7 mln. – Po rozbiciu grupy w 2005 r., niedobitki, które opuściły areszty, zajęły się klasyczną bandyterką. Potrzebowali pieniędzy na ukrywanie się i na pomoc dla uwięzionych kompanów – mówi jeden ze śledczych. Policjanci z „terroru” i śledczy z warszawskich „pezetów”, ustalili, że w skoku brało udział pięciu mężczyzn: Marcin S. ps. Mołek, Artur K. ps. Karpiu, Gaweł G. ps. Mały Krzysiu i Edward P. oraz tajemniczy „chłopak z Targówka”. W ciągu dwóch lat zatrzymano czterech zidentyfikowanych gangsterów. Śledczy ustalili, że to Marcin S. strzelał do konwojenta. „Karpiu” miał ubezpieczać skok w toyocie RAV 4. „Mały Krzysiu” był kierowcą forda, a Edward P. był „człowiekiem z torbą”. Zresztą ten ostatni poszedł na współpracę z organami ścigania i pogrążył byłych kompanów. Opowiadając także o bardzo wielu innych zdarzeniach z udziałem mokotowskich gangsterów. „Mołek” i „Karpiu”. odpowiadali w jednym procesie, a pozostałych dwóch przestępców w innym. Prokurator domagał się dla pierwszego kary 25 lat więzienia. Wobec Artura K., śledczy był łagodniejszym, ponieważ chciał dla niego 15 lat odsiadki. Sąd uznał winę obu podsądnych, ale jednocześnie orzekał niższe kary – 15 lat dla „Mołka” i 8 lat dla Artura K. Gangsterzy odwołali się od wyroku. Sąd Apelacyjny podtrzymał jednak karę 15 lat więzienia dla Marcina S. Obniżył jednak o dwa lata wyrok dla „Karpia”., uznając, że jego rola w napadzie, nawet tak brutalnym, była jednak znacznie mniejsza niż pozostałych członków bandy. Marcin S. ps. Mołek to jeden z czołowych gangsterów grupy mokotowskiej i gangu obcinaczy palców. Uważany za bardzo niebezpiecznego przestępcę. Zasłynął m.in. tym, że na ogłoszeniu wyroku w jednej ze spraw pojawił się w koszulce z napisem: „Tylko Bóg może mnie sądzić”. Okazało się, że był w błędzie.Śledczy: „Chłopak z Targówka” to „Gulczas” Choć udało się ustalić i skazać na wieloletnie więzienie czterech z pięciu uczestników napadu w Wólce Kosowskiej, to do rozwikłania wciąż pozostawała tajemnica kim był ów „chłopak z Targówka”. Było to o tyle istotne, że był najbardziej aktywnym uczestnikiem napadu. To on oddał do konwojentów co najmniej sześć strzałów. Z informacji portalu tvp.info wynika, że do przełomu doszło przed kilkoma miesiącami w śledztwie Mazowieckiego Wydziału Zamiejscowego Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej Warszawie. Dokładne okoliczności trzymane są w tajemnicy, ale informacja miała pochodzić z anonimowego źródła. Według niej piątym uczestnikiem napadu był Piotr G. ps. Gulczas vel Gula (nie ma nic wspólnego z Piotrem Gulczyńskim ps. Gulczas, jednym z bohaterów reality show Big Brother). Z informacji operacyjnych wynika, że „Gulczas” miał w dniu napadu i po nim, kontakt z „Mołkiem”. To w kryjówce Piotra G. miało dojść do podziału pieniędzy zrabowanych w Wólce Kosowskiej. Śledczy ustalili także m.in., że miesiąc po napadzie, gangster kupił za 357 tys. zł mieszkanie w stolicy. Zapłacił za nie gotówką. Skąd ją miał? Ponoć miały pochodzić z darowizn od jego rodziców. Śledczy z mazowieckich „pezetów” Prokuratury Krajowej przedstawili Piotrowi G. zarzut „usiłowania zabójstwa dwojga konwojentów, podczas napadu rabunkowego. Grozi za to nawet dożywotni pobyt w więzieniu. „Gulczas” nie przyznał się do zarzutu i odmówił składania wyjaśnień. Został aresztowany na trzy miesiące i trafił na tzw. enki, czyli został uznany za osadzonego szczególnie niebezpiecznego. Prawdziwy desperado 53-letni Piotr G. stał się bohaterem kronik kryminalnych dopiero w maju 2018 r. Jednak swoją bandycką karierę zaczynał w latach 90 i zasłynął z brutalności oraz bezwzględności. – To desperado. Podczas skoków nie miał żadnych oporów, aby strzelać bez ostrzeżenia do konwojentów czy ochroniarzy. Jedna z jego ofiar dostała kilkanaście kul i cudem przeżyła. Podczas innego z napadów, staranował z dużą prędkością samochód właściciela stacji paliw – tak o niejakim „Gulczasie” mówią śledczy. Piotr G. ps. Gulczas vel „Gula” to jeden z najmniej znanych członków gangu mokotowskiego. Jednak zdaniem śledczych, za sprawą swojej brutalności i bezwzględności, nie ustępował w niczym najbardziej niebezpiecznym członkom tej bandy. Tyle tylko, że przez blisko dwie dekady nie znalazł się nikt, kto puściłbym parę z ust na temat napadów, których dokonywał z innymi „mokotowskimi” „Gulczasa” dopadli prokurator z Mazowieckiego Wydziału Zamiejscowego Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej Warszawie oraz policjanci Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Zresztą nie tylko jego, ponieważ udało się zebrać dowody, że ów desperado współpracował podczas napadów m.in. z osławionymi członkami „Mokotowa”: Tomaszem D. ps. Daca, Marcinem S. ps. Mołek vel „Molek” oraz Oskarem Z. ps. Oskar. „Gulczas” i „Daca” oraz czterej inni bandyci, zostali zatrzymani w maju 2018 r. przez funkcjonariuszy stołecznego „terroru”. Grupę tę nazwano „wilczym stadem”. Był to efekt przełamania zmowy milczenia w mafii mokotowskiej, uchodzącej przed laty za najbardziej hermetyczną organizację przestępczą w centralnej Polsce. Wiadomo, że „wilcze stado” zaatakowało, co najmniej pięć razy: dwa razy w Warszawie oraz w Piasecznie, Grudziądzu i Pruszkowie. Podczas skoku w grudniu 1999 r. przy ul. Portofino w Warszawie, napastnicy ostrzelali jednego z konwojentów z broni maszynowej. Mężczyzna trafił do szpitala z 13 ranami postrzałowymi. Na razie wiadomo, że łupem rabusiów padło łącznie co najmniej 1,5 mln zł. Suma zrabowanych pieniędzy może być kilkakrotnie większa. Zgubiony pistolet Ostatni ze znanych śledczym napadów, miał miejsce w grudniu 2016 r. przy ul. Błękitnej w Wawrze. Gangsterzy zrabowali wtedy ponad 735 tysięcy złotych. Napad na konwojentów, którzy 22 grudnia 2016 r. przyjechali odebrać gotówkę z placówki firmy kurierskich na warszawskim Wawrze, był dla bandytów bardzo udany. A przynajmniej do pewnego momentu. Kiedy jeden z konwojentów wszedł do budynku odebrać pakiet z gotówką, jego towarzysz został w samochodzie, w którym została walizka z pieniędzmi zebranymi z innych punktów. Wtedy obok jego auta zatrzymał się ford mondeo. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, który podszedł do peugeota firmy ochroniarskiej. Rozbił szybę młotkiem lub czymś do niego podobnym, a następnie psiknął konwojentowi gazem w twarz. W tym momencie z forda wyskoczyło dwóch kolejnych bandytów, którzy zabrali z pojazdu walizkę. Było w niej ponad 735 tys. zł. Trójka rabusiów wskoczyła z łupem do swojego forda, w którym czekał na nich czwarty kompan i napastnicy odjechali z miejsca napadu. Porzuconego forda, policjanci znaleźli na poboczu ul. Hermanowskiej. Choć nie miał tablic rejestracyjnych, to jednak kolorem i marką pasował do tego użytego podczas skoku. Napastnicy jednak spryskali całe wnętrze pojazdu gaśnicą proszkową. Okazało się jednak, że choć łupem bandytów padła duża suma, to jednak napad nie był dla nich szczęśliwy. Przede wszystkim pod peugeotem firmy ochroniarskiej, policjanci znaleźli pistolet P-64. Najprawdopodobniej wypadł on z kieszeni jednego z napastników. Znaleziono na nim trzy ślady biologiczne tej samej osoby. Ponadto technikom kryminalistycznym udało się zabezpieczyć m.in. na kierownicy forda kolejne ślady. Badania wykazały, że należą najprawdopodobniej do innego z uczestników napadu. Przerwana omerta Najpierw policjantom z „terroru” udało się ustalić kim był kierowca forda. Blisko roczna praca śledczych, która do tego doprowadziła, to historia na inną opowieść, którą też przedstawimy w portalu tvp.info. W każdym razie badania DNA wykazały, że ślady zabezpieczone na kierownicy samochodu użytego do napadu należą do Jacka Z. Co ciekawe to on sam zgłosił się w lutym 2018 r. do Prokuratury Warszawa Praga, która prowadziła śledztwo w sprawie skoku w Wawrze (postępowanie trafiło później do warszawskich „pezetów” wraz z prowadzącym je prokuratorem). Jacek Z. zaprzeczał, aby cokolwiek wiedział o napadzie, a samochodem się tylko przejechał na prośbę kolegi, który prosił go o sprawdzenie stanu technicznego auta. Śledczy nie dali wiary jego wyjaśnieniom. Przedstawili mu zarzuty udziału a napadzie, a sąd aresztował Z. Po jakimś czasie, mężczyzna doszedł do wniosku, że nie uśmiecha mu się kolejny wyrok. Tym bardziej, że groziło mu nawet 15 lat więzienia. I poszedł na współpracę. A miał o czym opowiadać. Złożył wyjaśnienia dotyczące wielu napadów z lat 1998-2016 oraz kradzieży samochodów i motocykli. To on wreszcie powiedział, że pistolet znaleziony przez policjantów na miejscu napadu z grudnia 2016 r. należał do „Gulczasa”. Piotr G. miał go zabrać ze sobą w tajemnicy przed kompanami. Po zatrzymaniu „Gulczasa” w 2018 r., badania DNA wykazały, że to jego ślady znajdowały się na broni. Pierwszy prawomocny wyrok Latem 2022 r. Sąd Okręgowy Warszawa Praga uznał Piotra G. za winnego wszystkich przestępstw, o które został oskarżony przez mazowieckie „pezety” (usiłowanie zabójstwa i trzy napady rabunkowe z 1998, 1999 oraz z 2000 roku) i skazał go na 15 lat więzienia. Wyroki po 8 lat więzienia usłyszeli Marcin S. ps. Mołek vel „Molek” oraz Oskar Z. ps. Oskar. Zdarzenia z 8 czerwca 1998 r. doskonale pokazują charakter „Gulczasa”. Tego dnia razem z trzema kompanami (dwóch poszło po latach na współpracę z organami ścigania) zasadzili się na właściciela stacji paliw w Markach. Piotr G. miał doprowadzić do niegroźnej kolizji z „maluchem” ofiary, a potem okraść oszołomioną ofiarę. Piotr G., jadący kradzionym audi, zderzył się z fiacikiem ofiary. Nie była to jednak niegroźna kolizja. Krzysztof L. zeznał w śledztwie, że „Gulczas” jechał z dużą prędkością (później biegli ustalą, że było to 70-80 km/h), a tuż przed uderzeniem w „malucha” słychać było narastający ryk silnika audi. Potem nastąpił wielki huk. – Samochody były jak sklejone. Kierowca fiata leżał nieprzytomny na kierownicy – wyjaśniał L. Napastnicy zabrali z wraku „malucha” dwie reklamówki z 57 tys. zł. Nieszczęsny właściciel stacji paliw trafił do szpitala z licznymi obrażeniami m.in. pęknięciem czaszki. Zdaniem sądu, śledczy słusznie przyjęli, że podczas napadu na właściciela stacji paliw, „Gulczas” chcąc za wszelką cenę zatrzymać wiozącego gotówkę pokrzywdzonego godził się z pozbawieniem go życia – biorąc pod uwagę różnicę mas aut, prędkość z jaką poruszał się autem marki audi 100 oraz konstrukcję fiata 126p, która dawała iluzoryczne bezpieczeństwo osobie przebywającej wewnątrz tegoż auta w przypadku zderzenia czołowego z innym pojazdem poruszającym się ze znaczną prędkością”. W 2023 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie utrzymał wyrok sądu I instancji, oddalając apelacje obrony, Sąd nie miał wątpliwości zarówno co do winy oskarżonych jak i wymiaru kary. Cel: azjatyckie miliony Uprawomocnienie wyroku nie kończy sądowych batalii „Gulczasa”, „Mołka” i „Oskara”. Cała trójką znalazła się wśród siedmiu gangsterów, których mazowieckie „pezety” oskarżyły w listopadzie 2022 r. m.in. o napady rabunkowe i kradzieże samochodów. Piotr G. ponownie odpowie za trzy zdarzenia, zresztą bardzo podobne do tych, za które został już prawomocnie skazany. Z pewnością najbardziej tajemniczym zdarzeniem objętym aktem oskarżenia z listopada ub.r. jest nakłanianie „Gulczasa” i Jacka Z. przez Tomasza D. ps. Daca, do napadu na azjatyckich handlarzy. Latem 2017 r., Tomasz D. miał dowiedzieć się od swojego informatora, że Azjaci regularnie wpłacają znaczne sumy do banku w Raszynie. Mowa była o kwotach rzędu 3,5-8 mln zł. „Daca” przekonał kompanów do zrobienia skoku. Ci zaś poczęli obserwować okolice banku i potencjalne ofiary. Po jakimś czasie „Gulczas” i Jacek Z. stwierdzili, że potrzebują jeszcze jednej osoby do napadu. Padło na Artura K. ps. Baron, który niedawno wyszedł z więzienia i potrzebował pieniędzy. Przygotowania trwały jeszcze we wrześniu i październiku 2017 r. gangsterzy kupili na podstawiona osobę volvo, który miał być wykorzystany do skoku. Samochód, w którym znajdowały się pojemniki z gazem łzawiącym zaparkowano przy ul. Kinetycznej. Plan spalił jednak na panewce. 17 października 2017 r. policjanci dokonali przeszukania w mieszkaniu Jacka Z. Niczego nie znaleziono, ale najwyraźniej gangsterzy uznali, że nie będą ryzykować poważniejszej roboty, ponieważ zapewne są pod obserwacją służb. 20 października 2017 r. „nieznani” sprawcy spalili volvo zaparkowane przy ul. Kinetycznej w Raszynie.