Sztuka posługuje się np. sekwencjami genów czy tkankami żywych organizmów oraz metodą eksperymentu naukowego. Nauka i sztuka nie są rozdzielone jakimś nieprzekraczalnym murem. Dzisiejsza sztuka sięga w obszary, nazwane „Art&Science”, gdzie posługuje się np. sekwencjami genów czy tkankami żywych organizmów oraz metodą eksperymentu naukowego. Nauka ma swoją symbolikę i ikonografię. Faktem jest jednak, że artysta nie jest zobowiązany być dokumentalistą wiernie odtwarzającym naukowe fakty. Wolność sztuki jest o niebo większa niż nauki. To może rodzić problemy, gdy potraktować dzieła sztuki jako naukowo instruktażowe czy edukacyjne. Artyści i teoretycy sztuki, jak Robert Lee Eskridre, niejednokrotnie podkreślali, że „nauka i sztuka naturalnie się przenikają. Obie są sposobem dochodzenia do poznania. Obie obejmują idee, teorie i hipotezy, które są testowane w miejscach, gdzie stykają się umysł i ręka, takich jak laboratorium i studio. Artyści, podobnie jak naukowcy, badają materiały, ludzi, kulturę, historię, religię, mitologię i uczą się przekształcać informacje w coś innego. W starożytnej Grecji słowem określającym sztukę było „techne”, od którego wywodzi się technika i technologia – terminy trafnie stosowane zarówno do praktyk naukowych, jak i artystycznych”. Nauka woła o ilustrację – rzeczy, które bada, chociażby pod mikroskopami, to obrazowania rzeczywistości. Wielu eksperymentów nie da się prosto opisać bez schematów, wykresów, rysunków i fotografii – i zawsze tak było. Nauka woła też o udokumentowanie swoich wysiłków, nie tylko na papierze, ale i na kanwach. Dawna sztuka była zafascynowana nauką i liczne są przykłady przedstawiania uczonych przy pracy. Nauka potrafi artystów zainspirować, sztuka zaś, bywa, inspiruje uczonych. Eksperyment FranklinaZdarzyć się jednak może, że jak najlepiej wykonane dzieło artysty mające na celu przedstawić eksperyment naukowy jest merytorycznie po prostu błędne. I o takim szczególnie kuriozalnym przypadku opowiedziano niedawno na łamach „Science & Education” za sprawą analizy przeprowadzonej przez Brazylijczyka Breno Arsioli Mourę z Federalnego Uniwersytetu ABC (UFABC) w São Paulo. Publikacja ta dotyczy słynnego eksperymentu na temat natury elektryczności, przeprowadzonego przez jednego z najsłynniejszych przedstawicieli amerykańskiego oświecenia, jednego z ojców założycieli USA, twórcę i sygnatariusza Deklaracji niepodległości, ponadto zaś matematyka, wynalazcę, pisarza, wydawcę i filozofa polityki Benjamina Franklina. Okazuje się, że dokumentujący go w czasie o pół wieku późniejszym – czy wręcz promujący go i opowiadający o nim ilustratorzy – pomylili się. Ich artystyczny przekaz, choć piękny, jest merytorycznie błędny. A skoro ilustracje dobre i zgrabnie wykonane, a szkolnictwo publiczne zaczęło się upowszechniać w świecie euroatlantyckim w wyniku kolejnych rewolucji, to się je masowo od lat umieszcza w podręcznikach. Co ciekawe, nikt wcześniej nie zwrócił uwagi, że gdyby wykonać ten eksperyment, jak go przedstawiają owe XIX-wieczne litografie czy akwarele, nie miałby on szans na powodzenie. Co zatem ustalił brazylijski badacz? Jak sam wyjaśnia w swojej publikacji: „w 1752 roku amerykański matematyk Benjamin Franklin rzekomo wypuścił latawiec w pobliżu miasta Filadelfia w Pensylwanii, aby potwierdzić, że błyskawica ma te same właściwości zwykłej elektryczności, którą wytwarzają maszyny elektryczne, a magazynują słoiki lejdejskie. Ilustracje, winiety i obrazy tej sceny często przedstawiają ów eksperyment, prezentując Franklina z chłopcem puszczającego latawiec na otwartym polu podczas burzy”. Jak ustalił dr Moura, „wpływ na te ilustracje miała relacja Josepha Priestleya w jego »The History and Present State of Electricity«, opublikowanej w 1767 roku. Z tego powodu na późniejszych ilustracjach przedstawiono kilka istotnych odstępstw od pierwotnej relacji Franklina, co prowadzi do błędnej ikonografii przebiegu eksperymentu”. A jak było naprawdę i co Franklin opisał (choć niekoniecznie wykonał, czasem eksperymenty zostają bowiem na papierze)? Zacznijmy od prostej konstatacji, że pojawiający się praktycznie na wszystkich ilustracjach chłopiec mający pomagać w eksperymencie Franklina i przedstawiany jako jego syn, by nim być w istocie, musiałby wyglądać jak dorosły, wtedy 20-letni młodzian. Jak objaśnia dla służb prasowych swojej uczelni autor analizy, eksperyment z latawcem został zaprojektowany jako uproszczenie eksperymentu obmyślonego przez Franklina w 1750 roku, znanego w historii nauki jako „eksperyment ze skrzynką wartowniczą”. Jak opisywał to amerykański polityk i matematyk: „na szczycie wieży lub wzgórza miał być ustawiony rodzaj budki, w której człowiek stałby na izolującym podwyższeniu z wosku, z długim, ostro zakończonym żelaznym prętem, mierzącym około 10 metrów, wsadzonym w ów wosk” – innymi słowy zaizolowanym. Oto czasy, gdy wśród najtęższych umysłów oświeconej epoki sądzono o elektryczności jako o płynie gromadzącym się, a następnie wylewającym się, przepływającym z jednego „naczynia” do drugiego, takim, które choć nie jest cieczą sensu stricto (skoro uzyskuje się ją pocierając bagietkę szklaną kawałkiem irchy), to jednak da się „przelać” do butelki lejdejskiej. Ciecze zaś, np. ocean czy chmury, są nią wręcz naładowane. W zaplanowanym przez siebie eksperymencie Franklin spodziewał się zatem, że czubek pręta „wyciągnie ten ogień” z chmur. I da się to przelać do kolejnego „naczynia”, czyli jeśli eksperymentator zbliży dłoń do podstawy pręta, przeskoczą iskry. Fizyka chmur („pełnych elektryczności odparowanej z oceanów”) i meteorologia fascynowały Franklina znacznie bardziej niż oddanego im całą duszą przeciętnego Anglosasa tamtej epoki. W zamierzeniu pomysłodawcy znacznie prostszym eksperymentem miał być ten z latawcem, skonstruowanym, jak napisał Franklin: „z małego krzyża wykonanego z dwóch lekkich pasków cedru, z ramionami tak długimi, że po rozciągnięciu sięgały czterech rogów dużej cienkiej jedwabnej chusteczki do nosa”. „Drut o bardzo ostrym końcu” był przywiązany do „górnej części górnego drążka krzyża, wznoszącego się na stopę lub więcej ponad drewno”. Zasada była taka sama jak w propozycji budki wartowniczej. Na końcu jedwabnej tasiemki (jedwab jest izolatorem) przymocowano klucz, który z kolei przywiązywano do końca sznurka latawca. Jak wyjaśnia dr Moura, aby doświadczenie się udało, „eksperymentator trzymał urządzenie za jedwabną wstążkę, tak że elektryczność pobierana „z chmur przez latawiec i przenoszona wzdłuż sznurka była przechowywana w kluczu. Podobnie jak w eksperymencie ze skrzynką wartowniczą, latawiec był zatem izolowany, a nie uziemiony. Zbliżając palec do klucza, eksperymentator mógł wywołać (przeskok) iskry”. Tu dochodzimy, wraz z dr. Mourą do punktu, gdzie trzeba zrozumieć, czym izolacja różni się od uziemienia. Izolacja zatrzymuje prąd elektryczny w przewodzie. Uziemienie zaś odprowadza elektryczność z naelektryzowanego ciała – co je w efekcie zobojętnia. I tu jest clou tej sprawy. Jak wyjaśnia ostatecznie brazylijski spec od edukacji, „wielu pokazuje eksperyment przeprowadzany na wolnym powietrzu, chociaż Franklin określił, że eksperymentator musi znajdować się w „drzwiach lub oknie lub pod jakimś przykryciem, aby jedwabna wstążka nie była mokra, co sprawiłoby, że przewodziłaby”. Ponadto na większości zanalizowanych przez dr. Mourę przedstawień piorun uderza w latawiec znajdujący się w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Franklin zaś raczej był mędrcem niż głupcem i nie ściągał na siebie piorunów. Ilustracje nie pokazują izolującej jedwabnej wstążki, Franklin po prostu trzyma sznurek. „Gdyby tak było, uziemiłby latawiec i zrujnował eksperyment” – podsumowuje brazylijski specjalista. Jak obraz bywa wart tysiąca słów, wie każdy, wiedzą i uczeni. To bardzo ciekawe, że autorzy podręczników tak fizyki, jak historii, nigdy nie zauważyli w dobieranym materiale ilustracyjnym tych rażących błędów dotyczących najsłynniejszego eksperymentów zaprojektowanych przez Franklina (bo czy przez niego wykonanego… na to dowodów brak). I owe ilustracje, jak to się mówi, szły w lud. Obrazy mają zaś to do siebie, że pozostają w pamięci znacznie trwalej niż opisy. Wraz z niesionymi w swojej treści ewentualnymi błędami. O dzieła tego typu, poświęcone naukowemu eksperymentowi, zapytałam historyka sztuki Marka Kotlarskiego. Jak wyjaśnił miłośnik i znawca tego typu przedstawień, „już w średniowieczu powstał obraz tworzącego na Półwyspie Iberyjskim Mistrza Los Balbases, przedstawiający świętych Kosmę i Damiana dokonujących cudownego uzdrowienia poprzez transplantację nogi. Wizja ta została opisana w „Złotej legendzie” autorstwa Jacobusa de Voragine. Medyczne operacje były jednym z popularniejszych motywów w sztuce, szczególnie w XVII-wiecznej Holandii, czego zwieńczeniem były słynne lekcje anatomii Rembrandta”. Jak zauważył Marek Kotlarski, mamy artystów, którzy sami byli uczonymi, jak Leonardo da Vinci, którego naukowe wizje zachowane w szkicach zostały urzeczywistnione częstokroć dopiero w XX wieku. Artyści, bywa, z precyzją oddawali szczegóły naukowych eksperymentów. Takim jest np. obraz zachowany w uniwersyteckim Ashmolean Museum w Oksfordzie „Lekarz z próbką moczu” pochodzącego z Francji caravaggionisty Trophime Bigota (określanego niekiedy jako Mistrz Świecy). Zachowały się też liczne malarskie i graficzne przedstawienia pierwszych prób lotu balonem, czego przykładem jest „Drugi lot balonem Lunardiego z St George's Fields” Juliusa Caesara Ibbetsona, zachowany w Science Museum w Londynie. „Wyjątkowym jednak dziełem jest słynny portret chemika Antoine'a Lavoisiera i jego żony pędzla Jacques'a-Louisa Davida ze zbiorów Metropolitan Museum w Nowym Jorku. Słynny uczony nie tylko został sportretowany w chwili swojego triumfu, gdy pracuje nad swoim największym dziełem „Traite Elementaire de Chimie”, które zrewolucjonizowało tę dziedzinę wiedzy, ale David w sposób mistrzowski, bardzo precyzyjnie namalował rzeczywiste przyrządy naukowe używane przez Lavoisiera, według rysunków wykonanych przez żonę naukowca. Służą one nie tylko względom kompozycyjnym czy artystycznym, ale są również wiernym odtworzeniem najważniejszych doświadczeń przeprowadzonych przez Lavoisiera” – podsumował historyk sztuki. #wieszwiecejPolub nasCóż, wychodzi na to, że byłoby może lepiej, gdyby artyści byli naocznymi świadkami eksperymentów naukowych, opis bowiem, który specjalista uzupełni sobie w myślach niezbędną wiedzą podstawową, mogą się okazać zbyt wątłym źródłem. Z drugiej strony – wolność artysty podczas pracy twórczej jest nieskończona. Nie to co uczonego. Dopóki zatem nie umieszczamy błędnych (i nieskomentowanych co do akuratności) ilustracji w podręcznikach, zwłaszcza szkolnych, nie dzieje się nic szczególnie strasznego. Ostatecznie sztuką karmimy się dla doznań estetycznych, metafizycznych wręcz, nie zaś dla poznania, jak działa świat fizyczny.