W nocy zwieńczenie rywalizacji na Wschodzie. Czesław Michniewicz zwykł mawiać, że „2:0 to bardzo niebezpieczny wynik”. W koszykówce, przynajmniej na poziomie NBA, prowadzenie 3:0 w serii było dotąd bardzo bezpieczne: żadna drużyna, która wygrała trzy pierwsze mecze, nigdy w historii nie przegrała jeszcze serii. W nocy z poniedziałku na wtorek pierwsi mogą być Miami Heat. Najbardziej spektakularny „powrót” w koszykówce na najwyższym poziomie to wciąż wyczyn Cleveland Cavaliers przeciwko Golden State Warriors w finałach NBA sezonu 2015/16. LeBron James, Kyrie Irving i Kevin Love bezlitośnie wyrwali wówczas serce gwiazdozbiorowi z Oakland. Temu samemu, który kilka tygodni wcześniej pobił „rekord, którego nie dało się pobić” i wygrał w jednym sezonie jeszcze więcej meczów niż Chicago Bulls Michaela Jordana.Stephen Curry, Kevin Durant i Klay Thompson przy prowadzeniu 3:1 (w serii do czterech zwycięstw) mieli prawo czuć się swobodnie. Zwłaszcza że wygrywali lekko, łatwo i przyjemnie, zawsze co najmniej dziesięcioma punktami. Zwłaszcza że wielu uznawało ich za najlepszy zespół w historii dyscypliny – pewnie słusznie, bo jak inaczej nazywać drużynę, która wygrywa 73 (!) mecze w sezonie zasadniczym?Cavaliers sensacyjnie doprowadzili jednak do remisu w serii, a w siódmym meczu, rozgrywanym w wypełnionej po brzegi kalifornijskiej Oracle Arena, z oglądalnością na poziomie 16 milionów w samych tylko Stanach Zjednoczonych, dokonali – wydawać by się mogło – niemożliwego. Wygrali, wprawiając w osłupienie świat sportu. Jako pierwsi w historii finałów NBA wyszli ze stanu 1:3 w serii. W fazie play-off w ogóle (w niższych fazach) sztuka ta udała się wcześniej tylko dziesięciu zespołom. Później: jednemu, Denver Nuggets, za to dwukrotnie (i to dwa razy w jednym sezonie!).Z 0:3 nie wyszedł nikt nigdy. W żadnej fazie, na żadnym poziomie. Do teraz? Misja niemożliwaRywalizacja Boston Celtics z Miami Heat jest pod wieloma względami bardzo specyficzna.Pierwsi od początku sezonu byli, wydawać by się mogło, murowanymi faworytami do tego, żeby co najmniej grać w finale. To ich, nie Milwaukee Bucks, Golden State Warriors, Denver Nuggets czy Philadelphię 76ers, bukmacherzy typowali do zdobycia mistrzostwa. I grali tak, jakby mieli te proroctwa spełnić: pomimo zmiany trenera i sporych kontrowersji z tym związanych imponowali solidnością, głębią składu; błyszczały też gwiazdy: Jayson Tatum i Jaylen Brown.Drudzy? Choć w „bańce” grali w słynnych, przegranych finałach z Los Angeles Lakers, a trzon tamtego zespołu się utrzymał (na czele z Jimmy’m Butlerem), choć na ławce trenerskiej wciąż zasiada wybitny Eric Spoelstra, to z trudem w ogóle znaleźli się w najlepszej „ósemce”. Byli o jeden mecz od odpadnięcia, a nawet po wymęczonym awansie niewielu traktowało ich poważnie.Już w pierwszej rundzie przyszło im bowiem mierzyć się z rozstawionymi z „jedynką” Milwaukee Bucks, z genialnym Giannisem Antetokounmpo w składzie. Reszta jest już historią: Heat pokazali serce, charakter, sensacyjnie wygrali, a potem wyeliminowali też New York Knicks. Mało? W finale konferencji, przeciwko Celtics, wygrali oba mecze na wyjeździe, a potem dołożyli trzeci u siebie.I tu zaczyna robić się ciekawie…W pierwszych trzech meczach serii Heat wychodziło wszystko. Celtics, dla odmiany, prawie nic. Nie trafiali rzutów, które wpadały im przez cały sezon, nie zdobywali punktów w sytuacjach, w których zdobywać je musieli.Gdy w trzecim meczu serii przegrali sromotnie, różnicą 26 punktów, najstarszy w drużynie Al Horford poprosił trenera, by ten nie płakał nad rozlanym mlekiem, odłożył rutynową analizę porażki i… pozwolił zawodnikom pograć w golfa. Weteran wiedział, że potrafią grać, że są lepsi, że wciąż stać ich na dokonanie niemożliwego. Uznał, że problem leży w głowach, a relaks i kilka miłych chwil przyniosą lepszy skutek niż oglądanie kolejnych nieudanych akcji.Jak to w sporcie: gdyby Celtics w czwartym meczu w Miami pożegnali się z marzeniami o mistrzostwie, pewnie ktoś wypomniałby im nieodpowiedzialność i niepoważne podejście do zawodu. Ale że wygrali, historię już teraz opowiada się jako potencjalny moment przełomowy.Heat byli bardzo blisko. Prowadzili 3:2 w serii, a w szóstym meczu, u siebie, na trzy sekundy przed końcem prowadzili jednym punktem. Joe Mazzulla, trener drużyny z Bostonu, wziął wtedy czas i rozpisał akcję pod swojego lidera Jaysona Tatuma.Spoelstra przewidział taki ruch, skutecznie odciął więc 25-latka od podań, zmuszając rywali do improwizacji. Piłkę dostał Marcus Smart, słynący raczej ze świetnej obrony niż wysokiej skuteczności w ataku. Rzucił, w tłoku, przez ręce, na wagę „być albo nie być” i… nie trafił.To, co wydarzyło się później, już teraz wielu uznaje za jedną z najbardziej nieprawdopodobnych sportowych historii tego stulecia. Gospodarze jak w amoku obserwowali odbijającą się od obręczy piłkę, a jako jedyny trzeźwość umysłu zachował Derrick White. Obwodowy Celtics przedarł się pod kosz i na jedną dziesiątą sekundy (!) przed końcową syreną zdołał wykonać skuteczną dobitkę…Boston Celtics nie są pierwszym zespołem, który wyrównał rywalizację w NBA ze stanu 0:3. Taka historia zdarzyła się trzykrotnie: New York Knicks prawie „dopadli” Rochester Royals w 1951 roku. Podobnie Denver Nuggets w 1994 roku (z Utah Jazz) i Portland Trail Blazers w 2003 (z Dallas Mavericks).Wszystkie trzy zespoły przegrały siódmy mecz. Wszystkie trzy rozgrywały go jednak na wyjeździe: a Celtics będą mieli przewagę własnego parkietu. Bukmacherzy uważają ich za wyraźnych faworytów, mityczne „momentum” (pojęcie dotyczące bardzo uznaniowego „poczucia chwili”, „czucia krwi” – drużyna, która wygrała trzy mecze z rzędu ma go pewnie więcej…) jest po ich stronie. Może więc będziemy świadkami historii?Amerykański sport zna takie przypadki. Zdarzyło się czterokrotnie w NHL (po raz ostatni w 2014 roku, sztuki tej dokonali Los Angeles Kings), raz w MLB – co ciekawe, bohaterami tamtej pięknej historii byli… Boston Red Sox. Czy w NBA wydarzy się po raz pierwszy? Odpowiedź na to pytanie już w nocy z poniedziałku na wtorek. Początek spotkania o godz. 2.30.