Górska kraina słynąca z produkcji wina, wielowiekowej historii i tradycji. Kolebka chrześcijaństwa. Górska kraina słynąca z produkcji wina, wielowiekowej historii i tradycji. Mistyczne średniowieczne klasztory w otoczeniu skalistych wąwozów, prehistoryczne megality starsze od piramid w Gizie czy starożytne zabytki rozpalają wyobraźnię naukowców. Ten niewielki zakaukaski kraj nadal pozostaje w cieniu sąsiedniej Gruzji, nie ma tu masowej turystyki, co jest jego ogromną zaletą. Jadąc do Armenii, można mieć pewność, że zobaczy się prawdziwe życie zwykłych ludzi, bez sztucznych – skrojonych na potrzeby turystyki – atrakcji. Na lotnisku w Erywaniu lądujemy nad ranem. Pierwsza marszrutka – minibus – do centrum miasta odjeżdża dopiero o godz. 7. Od razu otacza nas grupa taksówkarzy. Jednym z nich jest Levon, który za 20 dolarów zgadza się zawieźć nas do oddalonej o około 40 km miejscowości Garni. Cenę i tak zbiłyśmy o połowę. Na horyzoncie widać różowawe niebo. Powoli wstaje dzień, choć minie jeszcze godzina, zanim słońce pojawi się nad górami. Droga do Garni jest malownicza, ale i wyboista. Co jakiś czas nasz kierowca hamuje, bo przez drogę przechodzą owce i krowy. Widać też radiowozy policyjne. Jak wyjaśnia nam Levon, w Armenii wiele wypadków powodują pijani kierowcy i kontrole są potrzebne. Mijamy stare, często poobijane samochody, a ja czuję się, jakbym przeniosła się w czasie do przeszłości. W Armenii nie ma masowej turystyki i już na pierwszy rzut oka widać, że jest to dużo biedniejszy kraj niż sąsiednia Gruzja. Poza stolicą kraju – Erywaniem – ludzie żyją bardzo skromnie. Nie ma pracy i perspektyw. Młodzi wyjeżdżają do stolicy lub za granicę. Levon nie wyjechał. Za granicą był tylko raz. W Gruzji. – Ja mam dwoje dzieci i codziennie dojeżdżam do pracy, do Erywania. Mam do przejechania 120 km w jedną stronę. To moja jedyna opcja. W Armenii o pracę jest trudno, ale w Erywaniu żyje się dobrze – mówi nam Levon. Levon lubi Polaków. Cieszy się, że można dolecieć do Armenii bezpośrednio z Warszawy. Za czasów ZSRR wielu Ormian pracowało w Polsce. Żyło im się lepiej niż teraz. – Przez wojnę na Ukrainie do Armenii przyjechało wielu Ukraińców i Rosjan, którzy uciekli z kraju. Są bogatsi od nas, zostawiają pieniądze, ale przez to w Erywaniu ceny już poszły do góry. Jeszcze niedawno wynajęcie mieszkania kosztowało 100 dolarów. Teraz jest to 300 dolarów. Robi się coraz drożej – mówi ze smutkiem. Zaintrygowana, że sam poruszył temat wojny na Ukrainie, ciągnę dalej. – A co się mówi w Armenii o tej wojnie? – Szczerze mówiąc – niewiele. Ludzie tu mają własne problemy. Z Azerbejdżanem toczymy spór o Górski Karabach, co jakiś czas w tamtym rejonie słychać strzały. Z Turcją mamy też nie najlepsze stosunki, bo oni nadal nie przyznają się do ludobójstwa, którego dokonali na Ormianach. Z Rosją też nie możemy igrać. Jesteśmy zbyt małym krajem, ale wiadomo, że każda wojna jest zła. Zwykli ludzie nigdzie nie chcą wojny – wzdycha Levon. Zabiję dla was barana Po niecałej godzinie dojeżdżamy do częściowo wykutego w skałach klasztoru Geghard. Robi niesamowite wrażenie. Monaster w 2000 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Oprócz nas nie ma tu ani jednego turysty. Surowe wnętrza kościoła głównego – Katoghike – lekko przyprawiają o dreszcze. Kompleks zbudowano w IV wieku i to tu według ormiańskiej tradycji przechowywano nie tylko relikwie św. Andrzeja i św. Jana, ale przede wszystkim grot ze Świętej Włóczni – tej, którą przebito ciało ukrzyżowanego Chrystusa. Dziś znajduje się on w najstarszej świątyni w kraju, w katedrze w Eczmiadzynie – ormiańskim Watykanie. W skałach wykuto liczne cele mnichów i grobowce. Widok na wąwóz Gegharadzor zapiera dech w piersiach. Zachwycone klasztorem i malowniczą scenerią próbujemy dostać się do centrum Garni, żeby zobaczyć pogańską świątynię. Do postoju marszrutek podwozi nas młody mężczyzna. Wsiadamy do minibusa wskazanego przez jednego z kierowców i po około 10 minutach dojeżdżamy do świątyni. Co mnie zaskakuje, to opłata za wstęp. Bo o ile w Armenii do wszystkich monasterów, nawet tych najbardziej znanych – wchodzi się za darmo, to do świątyni w Garni wstęp jest płatny. Bilet kosztuje w przeliczeniu ok. 17 zł. Muszę przyznać, że budowla nie robi na nas dużego wrażenia. Pierwotnie świątynia była poświęcona bogu słońca Mitrze. Najbardziej popularna teoria głosi, że została zbudowana w I wieku n.e. Niestety w XVII wieku nie przetrwała trzęsienia ziemi. W drugiej połowie XX wieku została odbudowana z oryginalnych elementów. Ze świątyni postanawiamy zejść do wąwozu Azat, żeby zobaczyć bazaltowe skały. Trafiamy na Artura, który płynnie mówi po polsku. Artur jest byłym bokserem i emerytowanym trenerem boksu, a do Polski, głównie do Olsztyna, jeździł na handel w latach 70. Dobrze wspomina tamten czas. Zarabia niewiele, bo poniżej 200 dolarów miesięcznie, z czego większość pieniędzy przeznacza na leczenie chorej żony. Wsiadamy do jego zdezelowanej starej czerwonej łady. Mam wątpliwości, czy auto nie rozpadnie się po drodze. – Niczego się nie bój. Samochód ma 44 lata, ale jeszcze jeździ, a to najważniejsze – zapewnia Artur i podwozi nas do wejścia. – Poczekam tu na was – zapewnia. Wąwóz Azat zwala z nóg. Niesamowite masywne ciemne skały faktycznie przypominają organy. Nie mogę oderwać od nich oczu. W wąwozie spędzamy prawie godzinę. Następnie Artur podwozi nas na przystanek, z którego odjeżdżają marszrutki do Erywania. – Jak przyjedziecie następnym razem, to zabiję dla was barana i przyrządzę kolację. Chętnie was ugoszczę, przyjaciele z Polski – mówi Artur i serdecznie się z nami żegna. Na Kaukazie żyje się długo W Erywaniu na próżno szukać rozkładów jazdy marszrutek czy autobusów. Choć najważniejsze zabytki znajdują się blisko siebie, to dworce są oddalone od centrum. Nad jezioro Sewan nasza podróż trwa 1,5 h. Po angielsku z miejscowymi trudno jest się porozumieć, za to niemal wszyscy znają język rosyjski. Niezdarnie używam tego języka, ale jego znajomość pozwala nam wysiąść w dobrym miejscu. Do popularnego monasteru Sewanawank (Sevanavank) dzieli nas około pół godziny piechotą. Po drodze zaczepia nas Edgar – starszy Ormianin pochodzący z Górskiego Karabachu. Za 6 tys. dramów (w przeliczeniu 70 zł) oferuje nam wycieczkę po okolicy i powrót do Erywania. Godzimy się na to bez wahania, tym bardziej że nasz rozmówca jest skarbnicą wiedzy o kraju i zabytkach. Klasztor Sewanawak zbudowano z kamienia wulkanicznego w IX wieku. Do naszych czasów zachowały się dwa kościoły: św. Apostołów i Matki Bożej, a także ruiny trzeciego kościoła Zmartwychwstania i pozostałości po murach obronnych. W średniowieczu zsyłano tu za karę niepokornych mnichów z Eczmiadzyna. Z monasteru rozpościera się fantastyczny widok na jezioro Sewan. To największy akwen na Kaukazie i jedno z najwyżej położonych jezior na świecie. Nic więc dziwnego, że nazywane jest „ormiańskim morzem”. – Tu zawsze jest dużo chłodniej niż w Erywaniu. Latem to ma znaczenie. Nad jeziorem można odpocząć od upałów. Wtedy łatwiej jest mi zarobić, bo turystów jest więcej. A ja lubię ich zaczepiać, bo zawsze można dowiedzieć się czegoś ciekawego – przekonuje Edgar. Nasz rozmówca mówi w czterech językach, ale i tak najwięcej opowiada nam po rosyjsku. – Ukończyłem szkołę w Azerbejdżanie. W Górskim Karabachu. Jak sytuacja zrobiła się napięta, przeprowadziliśmy się w okolice Erywania. W klasie miałem dzieci z 14 narodowości. Uczyłem się ormiańskiego, azerskiego, rosyjskiego – bo wtedy wszyscy musieli znać ten język – i angielskiego. Może przez to, że miałem od dziecka do czynienia z wieloma narodowościami, jestem tolerancyjny i otwarty. Dla mnie nie ma znaczenia, skąd ktoś pochodzi, tylko jakim jest człowiekiem – mówi Edgar. Po drodze zaglądamy do klasztoru Hajrawank (Hayravank), gdzie znajdują się liczne chaczkary – kamienne pionowe płyty z ormiańskim krzyżem, nagrobki i kościół św. Szczepana. – To tutaj zsyłano kobiety, które się źle prowadziły – wyjaśnia Edgar. – Społeczeństwo nadal jest dość konserwatywne, ale dużo się zmienia. Tematy tabu nie są już tematami tabu. Młodzież ma dostęp do internetu, żyje się inaczej. Edgar ma żonę i kochankę. Mówi o tym bez cienia zażenowania czy wstydu. – U nas to normalne, to nawet w dobrym tonie mieć kochanki. Moja żona o tym wie i to akceptuje. Mężczyźni Kaukazu są zdrowi i mają duże potrzeby. Żyjemy długo. W Górskim Karabachu ludzie żyją nawet ponad 100 lat. W jednej z wiosek ojcem został 89-letni mężczyzna. I nikogo to nie dziwiło. My kochamy kobiety – podkreśla z dumą. – A kobiety też mogą mieć kochanków? – pytam, choć boję się, że wywołam burzę. – Ech, mogą, ale nie mają. W praktyce to nie jest akceptowane. Jeśli kobieta ma kochanka, to znaczy, że mąż się nie sprawdza – mówi rozbawiony Edgar, a ja postanawiam nie ciągnąć tematu. Dojeżdżamy do wsi Noratus. To tutaj na cmentarzu znajduje się największe w kraju skupisko chaczkarów. Jest ich ponad 800. Po cmentarzu oprowadza nas Siran, mieszkanka wioski. – Chaczkary stawiamy z okazji ważnych wydarzeń, ale bardzo często znajdują się przy kościołach, klasztorach i na cmentarzach. Są kwintesencją naszej kultury – mówi kobieta. Siran wyjaśnia, że na cmentarzu w Noratus najstarsze groby pochodzą z V wieku, a chaczkary z XII wieku, choć można znaleźć na blogach informację, że nawet z X wieku. W Armenii chaczkary stawia się do dziś. W drodze na południe Ośnieżony szczyt biblijnego Araratu robi niesamowite wrażenie. Choć góra, a właściwie masyw, znajduje się na terenie Turcji, to dla Ormian jest to święte miejsce. Tam osiadła po potopie Arka Noego i do dziś Ormianie nie mogą pogodzić się z utratą tej góry, ich świętej góry. Ararat doskonale jest widoczny z zabytkowego klasztoru Chor Wirap (Khor Virap). Monaster na tle masywu wygląda niezwykle pięknie, jego zdjęcia można zobaczyć na wielu blogach i w przewodnikach. Sam klasztor jest ważny dla mieszkańców, bo właśnie tutaj więziono przez 13 lat apostoła Armenii – św. Grzegorza Oświeciciela, dzięki któremu Armenia już w 301 roku przyjęła chrzest. Dziś turyści mogą zobaczyć celę, w której został uwięziony. Zejście do niej jest jednak dość karkołomne. Ruszamy dalej w kierunku klasztoru Tatew, oddalonego od Erywania o cztery godziny drogi. Tak długo pokonuje się odcinek 250 km. Droga wiedzie przez góry. Jest kręta, ale w zaskakująco dobrym stanie. Ośnieżone szczyty cieszą oczy. Na taką trasę warto wziąć ze sobą prowiant, bo po drodze nie ma restauracji, dużych sklepów czy zabudowań. Dojeżdżamy do monasteru Norawank (Noravank), położonego w wąwozie wśród czerwonych skał. To właśnie on okaże się moim numerem jeden w Armenii.Jego niezwykłe położenie i aura tego miejsca sprawiają, że mam ochotę zostać tu dłużej. Klasztor zbudowano w XIII wieku, ale już w IX wieku była tu mała świątynia św. Jana Chrzciciela, którą w kolejnych stuleciach rozbudowano. Przy jej ruinach zbudowano kościół św. Stefana Pierwszego Męczennika. W kompleksie klasztornym można zobaczyć także kościół pw. Matki Boskiej i kaplicę św. Grzegorza. – To wyjątkowe miejsce w Armenii. Mamy wiele pięknych klasztorów, ale tutaj zachwycają nie tylko budowle, ale i otoczenie. Choć jestem z Armenii, to Norawank widzę pierwszy raz – mówi mi Lala Hovsepyan. Jedziemy dalej na południe. Mijamy wioskę Areni, która słynie z produkcji wina. Naukowcy w jej okolicach odkryli najstarszą winiarnię świata, sprzed ponad 6 tysięcy lat. Dziś wino z tego regionu jest najbardziej rozpoznawalne w całym kraju. Po drodze zahaczamy o malowniczy wodospad Shaki i tajemnicze megality Zorac Karer. Choć znajdują się przy głównej drodze, nie wzbudzają zainteresowania miejscowych. A nas zachwycają. Do dziś nie wiadomo, w jakim celu powstały. Teorii jest wiele. Część naukowców uważa, że mogło to być obserwatorium astronomiczne, miejsce kultu lub cmentarz z epoki brązu. Megality są starsze od piramid w Gizie i brytyjskiego Stonehenge. Mogły powstać nawet 7 tysięcy lat temu. Głazy mają przelotowe okrągłe dziury. Gdy wieje wiatr, megality wydają dźwięki, które słychać z otworów, dlatego często nazywane są „śpiewającymi kamieniami”. Wreszcie docieramy do najdłuższej na świecie kolejki linowej, którą wjedziemy do kompleksu klasztornego Tatew (Tatev) – perły ormiańskiej architektury. Podróż trwa 12 minut. W takim czasie pokonujemy prawie 6 km. Monaster jest jednym z najchętniej odwiedzanych klasztorów. Góruje nad wąwozem nad rzeką Worotan. Zbudowano go w IX wieku, a w czasach świetności mogło w nim mieszkać nawet 1000 mnichów. Dziś turyści mogą wejść do kościoła św. Piotra i Pawła, kościoła św. Grzegorza Oświeciciela i kościoła pw. Najświętszej Matki Boskiej. Wzrok przyciąga także 8-metrowy słup nazywany „tańczącą kolumną”, który podobno porusza się pod wpływem ruchów tektonicznych i w średniowieczu ostrzegał mnichów przed trzęsieniem ziemi.