Rzecz w tym, by wojna nie powodowała już więcej ofiar. Ani w Armenii, ani w Azerbejdżanie, ani na Ukrainie, ani w Polsce. Doświadczenie ludzi żyjących na pograniczu z agresywnym sąsiadem pokazuje, jak dalekowzroczna jest determinacja rządu Mateusza Morawieckiego w działaniu, by granica polsko-ukraińska nie stała się granicą z Federacją Rosyjską. Rząd Zjednoczonej Prawicy już w przededniu pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę podjął zdecydowane kroki, by wspierać zdolności obronne naszego sąsiada. Wicepremier Jarosław Kaczyński i premier Mateusz Morawiecki byli pierwszymi politykami zachodniego świata, którzy już 15 marca wyruszyli do broniącego się Kijowa spotkać się z prezydentem Wołodymirem Zełeńskim i udzielić (nie tylko symbolicznego!) wsparcia dla walczącego państwa. Polska, pomimo że wojna trwa już ponad czterysta dni pozostaje liderem pomocy dla Ukrainy, zarówno humanitarnej, militarnej jak i dyplomatycznej. Premier Mateusz Morawiecki wielokrotnie podkreślał, że Ukraina walczy także za nas. Powtarza też, w światowych mediach i na spotkaniach z czołowymi przywódcami demokratycznego świata, że Ukraina tej wojny nie może przegrać. Trzymając kciuki za walecznych Ukraińców rzadko pozwalamy sobie na wizję, w której państwo ukraińskie zostaje podbite przez Rosję. Warto jednak uświadomić sobie, że pomoc rządu Zjednoczonej Prawicy jest podyktowana nie tylko wartościami chrześcijańskimi i poczuciem sprawiedliwości. Jest również w pełni pragmatyczna i realistyczna. Jest działaniem w interesie Rzeczypospolitej Polskiej. Zakończenie wojny, w wyniku której nasza granica z Federacją Rosyjską staje się o kilkaset kilometrów dłuższa, jest scenariuszem, do którego nie wolno dopuścić. Nawet jeśli hurraoptymistycznie przyjmiemy, że (wbrew proroczym słowom śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego) nie dojdzie od razu do bezpośredniej agresji rosyjskiego niedźwiedzia na nasz kraj. Sama perspektywa konfliktu i stanu, w którym stajemy się krajem frontowym, będzie niebywale ciążyć naszemu rozwojowi. Dla wielu z nas myśl o wojnie pomiędzy Rosją a Polską jest ciągle abstrakcyjna. Dlatego warto spojrzeć dalej, poza horyzont rosyjskiej agresji na Ukrainie. Na obrzeżach Europy od lat tli się bowiem kolejny konflikt. Spojrzenie na niego daje nam możliwość zrozumienia, z czym możemy mieć do czynienia, jeśli opór Ukrainy okaże się słabszy od ruskiego naporu. Wojny pomiędzy chrześcijańską Armenią a muzułmańskim Azerbejdżanem mają już (niestety!) ponad stuletnią historię. Nie chodzi o to, żeby doszukiwać się tutaj prostych analogii (choć pewnie jakieś by się znalazły – biedniejsza Armenia ma doskonale rozwinięte rolnictwo, bogatszy Azerbejdżan ma bogate złoża ropy i gazu). Historia tych wojen jest jednak inna niż konfliktu na Ukrainie, ale skutki, jak każdej wojny, zwłaszcza dla ludności cywilnej i dla gospodarki, są niestety podobne. W ubiegłym tygodniu odwiedziłem rejon pogranicza Armenii i Azerbejdżanu. Przedstawiciele biura Rzecznika Praw Obywatelskich Armenii chcieli pokazać grupie dziennikarzy z Polski, jak wygląda życie w malowniczo położonych wioskach nieopodal wschodniego wybrzeża jeziora Sewan. A raczej, jak to życie tam umiera. Kraj, który nazywany jest Szwajcarią Kaukazu nie jest w stanie w pełni wykorzystać swoich walorów. Miejsce, które, jak określił jeden z towarzyszących mi dziennikarzy, Karol Wasilewski, powinno być rajem na ziemi, dla swoich mieszkańców staje się piekłem. Przedstawiciele Rzecznika Praw Obywatelskich pokazują miejsca, gdzie znajdują się posterunki sił Azerbejdżanu. Za pasem ziemi kontrolowanej przez Baku jest Górski Karabach, ormiańska enklawa stanowiąca przyczynę sporów. Jesteśmy teraz w strefie zagrożonej ostrzałem. Lokalne władze zapewniają nas, że w okolicy w ogóle nie ma armeńskiego wojska (to się zgadza z tym, co widzieliśmy po drodze z Erywania). Pociski spoza granicy trafiają w szkołę, urząd gminy, prywatne domy. Życie w zasięgu dział i karabinów przestaje być możliwe. Rząd Armenii próbuje naprawiać szkody, ale nie na wszystko są środki. Uwolniona ze Związku Sowieckiego Armenia nie jest najbogatszym krajem. W dodatku, ważne źródło dochodów, pobliska kopalnia złota nie może funkcjonować. Jak twierdzą nasi przewodnicy, nie możemy nawet jej zobaczyć. To zbyt niebezpieczne. Kopalnia jest de facto zablokowana. Zasobów złota nie można wykorzystać, więc budżet i ten państwowy i ten samorządowy cierpi, a górnicy nie pracują. Widzimy ślady kul na domach. Widzimy wymieniane okna, odbudowywaną szkołę. Władze starają się, by przywracać normalność, ale w rozmowach z mieszkańcami tych okolic wyczuwa się zniechęcenie. – Po co tu przyjechaliście? – pyta nas jeden z miejscowych. – Stąd wszyscy wyjeżdżają. Tu nie wiadomo, co będzie jutro – dodaje inny. Jedziemy zobaczyć jeden z domów zniszczonych przez pociski zza granicy. Przedstawiciele Rzecznika Praw Obywatelskich powtarzają, że ta agresja jest niesprowokowana i uderza w ludność cywilną. Polityka przestaje tu mieć znaczenie – ludzie cierpią naprawdę. I tracą cały dorobek życia. Czy po tylu obrazach z Ukrainy kolejne zrujnowane domostwa mogą zrobić na nas wrażenie? Tak, mogą. Nie można „uodpornić się” na tragedię. Przed nami gruzy, spod których widać wciąż ślady skromnego, ale zadbanego domu. Na środku pokoju nietknięty telewizor. Misternie zdobione drzwi, resztki ładnego ornamentu na ścianach. Cud, że nikt nie zginął. Rozmawiamy z właścicielem, który nie potrafi powstrzymać łez: – Dlaczego oni to robią? Ja przecież sam jestem Azerbejdżaninem. My wszyscy chcemy tu żyć w pokoju – mówi łamiącym się głosem. O pokoju mówią też przedstawiciele armeńskiego Rzecznika Praw Obywatelskich. O pokoju, którego nie ma, chociaż w zasadzie nie ma też wojny. Co nie znaczy, że ludzie nie giną. Na innym odcinku pogranicza Armenii i Azerbejdżanu dwa dni przed naszym przyjazdem doszło do ostrej wymiany ognia. Zginęło siedmiu żołnierzy, trzech z Armenii, czterech z Azerbejdżanu. Obie strony przerzucają na siebie odpowiedzialność. Na chwilę media całego świata przeniosły oczy z Ukrainy na Kaukaz. Tej uwagi trzeba poświęcić jednak więcej. Biuro Rzecznika Spraw Obywatelskich skrupulatnie gromadzi dokumenty ataków na infrastrukturę cywilną, na domy, szkoły, urzędy. Raporty budzą grozę i współczucie. Choć nie ma wątpliwości, że cierpienie jest też po drugiej stronie granicy. W wyniku wojny i przesiedleń w obu krajach swoje domy straciło blisko 750 tys. osób. Ormianie mówią, że nie chcą konfliktu. Rozmawiamy z pułkownikiem armeńskich sił zbrojnych Hamletem Minasyanem. Oficer nie potrafi powstrzymać emocji, kiedy wspomina o śmierci młodych żołnierzy sprzed kilku dni: – Przed nimi było całe życie! To jest straszne. Jak mogę myśleć spokojnie o tym, że giną Ormianie! Wszyscy chcemy tylko żyć w pokoju – mówi pułkownik Minasyan. Myślę, że Władimira Putina nie interesuje zupełnie, ilu Rosjan zginie w jego „specjalnej operacji wojskowej”. Ale to zupełnie inna historia. Powtórzę: nie jest to ta sama wojna ani taki sam konflikt jak wojna na Ukrainie. Wizyta w Armenii dała mi przede wszystkim głębsze zrozumienie konsekwencji utraty bezpieczeństwa w sąsiedzkiej relacji. To nie jest zupełnie obce nam doświadczenie. W 2021 roku na granicy polsko-białoruskiej Łukaszenka z Putinem urządzili nam już prawdziwy pokaz „dobrosąsiedzkich stosunków”. Szkolono migrantów do nożowniczych ataków na polską Straż Graniczną. Dowożono im kamienie, których w lasach by nie znaleźli, do rzucania w nasze służby. Na tym prowokacje się nie kończyły: białoruscy pogranicznicy strzelali w powietrze, celowali w stronę naszych mundurowych. Tylko oni wiedzą, jak bardzo chciano wówczas wywołać wymianę ognia. Nawet dzisiaj, pomimo błyskawicznie zbudowanej potężnej zapory na całej granicy, agresja, choć osłabła, nadal istnieje, a próby szmuglowania migrantów nadal trwają. Za nami też tragedia cywilnych ofiar działań wojennych. Na chwilę (na szczęście tylko jedną!) polsko-ukraińskie pogranicze także stanęło w ogniu. Zagubiony pocisk, który spadł na Przewodowo, zabił dwie osoby. Dwie kolejne ofiary wojny Putina. Na naszych rozmówcach z Armenii nie robi to jednak wrażenia. Konflikt między Armenią i Azerbejdżanem pochłonął już ponad 30 tys. ofiar. My nie powinniśmy jednak przyjmować tego obojętnie. Klęska Ukrainy oznacza, że doświadczenia takie, jakie znają mieszkańcy pogranicza Armenii i Azerbejdżanu, mogą się stać naszymi własnymi. Jeśli Ukraina przegra, Rosjanie będą jeszcze śmielej prowokować i drażnić. Cały pas graniczny Polski Wschodniej stanie się strefą, w której nikt nie będzie chciał mieszkać, inwestować. Tak jak w Armenii, piękna ziemia, stanie się ziemią przeklętą. Dlatego, tak jak mówi premier Morawiecki: Ukraina nie może przegrać. I oby w Armenii i Azerbejdżanie również zapanował pokój. Jak mówi pułkownik Hamlet Minasyan: – My nie chcemy wojny. Ale zmuszeni będziemy bronić każdego skrawka naszej ojczyzny. To przecież wszystko, co mamy. Jeśli nas zabraknie, to przyjadą Ormianie z całego świata i będą dalej walczyć – zapewnia oficer. W Armenii mieszka trzy miliony Ormian, trzy razy więcej osób liczą ich rozsiane po całym świecie diaspory. To pośredni efekt wojen na Kaukazie i zmian granic państw. Armenia, mimo problemów, gospodarczo trzyma się mocno. – Giełda w Armenii rośnie w wielu wymiarach i ma bardzo ambitne plany rozwojowe. Biznes będzie mógł rosnąć dwucyfrowo w najbliższych latach, chociaż jest to też efekt bazy – powiedział prezes Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie Marek Dietl podczas telekonferencji dla analityków. GPW w ubiegłym roku stała się właścicielem pakietu większościowego AMX, czy giełdy papierów wartościowych w Erywaniu. Matek Dietl ocenia też, że w tym roku cała gospodarka Armenii powinna mieć dwucyfrowe wzrosty. Wszystko może jednak pokrzyżować konflikt z Azerbejdżanem. Zapewne dlatego wiceminister gospodarki Armenii Rafael Geworgyan nie jest aż tak optymistycznie nastawiony. – Robimy wszystko, by Armenia rozwijała się jak najszybciej i przyjmujemy, że w tym roku będzie to co najmniej 7 proc. PKB – mówi w rozmowie z nami minister Geworgyan. Azerbejdżan zarabia m. in. na ropie naftowej i gazie, którą kupują europejscy klienci. Armenia liczy na tradycyjne rolnictwo, rozwój sektora IT i turystykę. W tej ostatniej branży również w tym roku są dynamiczne wzrosty, ale ogień na granicach może zatrzymać napływ turystów. Czy są szanse na pokój? – Azerbejdżan nie jest zainteresowany utrzymaniem pokoju i stabilizacji pomiędzy naszymi krajami – mówi Vahan Konstanyan, wiceszef ministerstwa spraw zagranicznych Armenii. Władze Azerbejdżanu twierdzą coś przeciwnego. To, po czyjej stronie jest racja, nie jest jednak teraz najważniejsze. Rzecz w tym, by wojna nie pociągnęła już za sobą więcej ofiar. Ani w Armenii, ani w Azerbejdżanie, ani na Ukrainie, ani w Polsce.