Zaczęło się bardzo źle. Fernando Santos nie wjeżdżał może do Polski niczym rycerz na białym koniu, bo po Beenhakkerze i Sousie kibiców nad Wisłą omamić już niełatwo, ale na pewno dawał nadzieję, że nadchodzi nowe, lepsze, inne. Tę nadzieję wciąż mamy, choć wiara kibica szybko została wystawiona na próbę. Naszą reprezentację lubić coraz trudniej. Przy okazji mundialu w Polsce rozgorzała uzasadniona dyskusja: czy jesteśmy na tyle słabi, by przez 90 minut bronić się, wykopywać piłkę i liczyć na cud? To oczywiście pokłosie meczu z Meksykiem, na który zespół Czesława Michniewicza wyszedł nastawiony tak, jakby naprzeciw siebie miał zastęp piłkarskich półbogów. Wyszło zabawnie, bo rywale… też wyszli z takiego założenia, a spektakularne 0:0 w Katarze okrzyknięto niemal jednogłośnie najgorszym meczem mundialu.Co więksi optymiści wyliczali: tu Lewandowski, tu Zieliński, tu Cash, Zalewski, nawet Szymański czy Frankowski… „Oni chcą i lubią grać!”. Dociekliwi szukali konfliktów, przekonani, że żaden poważny piłkarz, zwłaszcza taki jak „Lewy”, nie będzie z entuzjazmem reagował na kolejne ultradefensywne pomysły selekcjonera. Michniewicz godzinami siedział, analizował, oglądał, przeglądał i badał, no i wyszło mu, jak dwa plus dwa, że tak właśnie musimy. Jedni mu zaufali (zaciekle bronili go m.in. Wojciech Szczęsny czy Grzegorz Krychowiak), inni patrzyli podejrzliwie. Większość dymisję (a właściwie: nieprzedłużenie kontraktu) odebrała jednak z oddechem ulgi. Od oglądania kadry bolały przecież oczy. Jeśli jednak pojawienie się nowego selekcjonera miało oznaczać wielką rewolucję w naszym stylu gry i myśleniu o piłce, to w tym kontekście wybór Fernando Santosa trzeba uznać za co najmniej kontrowersyjny. Owszem, zdobył z Portugalią mistrzostwo Europy w 2016 roku, ale wcale nie dlatego, że Ronaldo i spółka porywali tłumy efektowną grą. Z grupy wyszli wtedy ledwo, przeciętnych Polaków pokonali dopiero po rzutach karnych, w półfinale (bardzo szczęśliwie) trafili na Walię, a w finale głównie kurczowo się bronili. Sukces to sukces, nikt Santosowi niczego nie umniejsza, ale tylko naiwni mogli spodziewać się, że za jego rządów reprezentacja Polski zacznie grać ładnie i „przyjemnie dla oka”. Już wiemy, że nie zacznie.Na udany, zwycięski debiut nowego selekcjonera kibice czekają już 26 lat. Schemat jest powtarzalny: przegrywamy lub remisujemy, zwykle po nie najlepszej grze, selekcjoner prosi o czas, dziennikarze apelują o spokój, piłkarze przekonują, że „będzie tylko lepiej”. Potem jest jednorazowy błysk, światełko w tunelu, potem kilka mało przekonujących spotkań, znów błysk, wielki turniej, porażka, nowy selekcjoner i tak dalej, i tak dalej…Santos zaczął bardzo źle. Lewandowski mówił w wywiadzie pomeczowym, że Portugalczyk przygotowywał naszych piłkarzy na to, że Czesi lubią i potrafią zagrozić po rzutach z autu. Nie mija 30 sekund, a w okolicach naszego pola bramkowego panuje wielkie zamieszanie, zakończone golem Krejciego. Kogo obwiniać? Nieprzytomnych obrońców? Złe ustawienie? A może… złe nastawienie? Trudno nie odnieść wrażenia, że Polacy wyszli na mecz senni, mało energiczni, jakby wychodzili z partnerkami do teatru. Widoczne to było zwłaszcza w kontraście z Czechami: w ich oczach była „wojna”, a kapitan Tomas Soucek, choć jeszcze w pierwszej połowie dostał żółtą kartkę, bardzo szybko zaznaczył swoje terytorium w środku pola. Zadziałało: Karol Linetty, Sebastian Szymański, a nawet Krystian Bielik sprawiali wrażenie przerażonych. Czesi byli odważniejsi, bardziej agresywni i szybsi. Wiedzieli, po co i o co grają. Biało-Czerwoni długimi fragmentami tylko się przyglądali, raz na jakiś czas jeden mobilizował drugiego, ale jako grupa nie byliśmy w stanie wykrzesać choćby zbliżonych pokładów energii.Może dlatego, że głowę reprezentantów zaprzątało coś innego? Z nieoficjalnych informacji wynika, że po głośnym wywiadzie Łukasza Skorupskiego tzw. szatnia nie zostawiła na bramkarzu Bolonii suchej nitki. Głos miał zabrać sam kapitan, który w nieparlamentarnych słowach wyjaśnił co robić i mówić należy, a czego pod żadnym pozorem nie wolno. Potem wyszedł, nie do końca z własnej woli, na konferencję prasową, podczas której przeprosił za zamieszanie, wciąż jednak nie dostrzegając własnej roli w całym procesie. Łukasz Olkowicz pisał, że Lewandowski to „kapitan na dobre czasy”, ale gdy idzie źle, zamienia się w syntezator mowy, który odczytuje regułki wypisywane przez ludzi od PR i reklamy. Kłopot w tym, że ludzie ci zupełnie nie czują sportu. Nie rozumieją kibiców. Zamiast czytać o o zamiataniu spraw pod dywan i mitycznej „tajemnicy szatni”, zdecydowana większość Polaków wolałaby usłyszeć kilka mocnych słów, przyznanie się do winy i szczerą konferencję z udziałem największych gwiazd. Tajemnica się skończyła, gdy sprawę opisały media. Potem trzeba było wziąć za wszystko odpowiedzialność i nie zostawić fanom żadnych wątpliwości. Zrobiono zupełnie odwrotnie, a niepotrzebny smród przedostał się do gabinetu nowego selekcjonera, który ze sprawą nie ma przecież nic wspólnego.Wniosek, choć pewnie daleko idący, jest dość prosty: brakuje nam mocnych charakterów. Brakuje liderów. Lewandowski świetnie gra w piłkę, pewnie wciąż w Polsce najlepiej, ale czy to typ charyzmatycznego przywódcy? Raczej nie. Kontuzjowany jest Glik, nie ma miejsca dla Krychowiaka, sporo jest młodych, sporo jest charakterologicznie nijakich… To przestrzeń dla doświadczonego selekcjonera, który powinien wejść, tupnąć nogą i zaprowadzić własne porządki, wprowadzić swój sznyt. Może problemem jest bariera językowa? A może Santos właśnie tak postąpi, ale na początek chciał dać tej drużynie odrobinę luzu?W poniedziałek, nie ma co do tego wątpliwości, zobaczymy na PGE Narodowym inną reprezentację Polski. Kilka pomysłów Portugalczyk bardzo szybko musi sobie odpuścić, zaufanie do kilku piłkarzy, na czele z „Lewym”, też będzie pewnie trochę mniejsze. I dobrze. Ten zespół nie zrobił nic, by dawać wiarę, że osiągnie wynik nawet nie tyle ponad stan, co choćby na miarę potencjału. Nasz kapitan już nawet niespecjalnie kaja się w mediach po porażkach: „tak wyszło, trudno”, prysznic i do domu. Trudno oczekiwać, że będziemy „wychodzić jak na wojnę”, skoro dowódca czai się w okopach. Santosa autorytet i pozycja Lewandowskiego na pewno nie przyćmią. Portugalczyk musi przejąć stery. Im szybciej, tym lepiej. Gdy już wejdzie do głów piłkarzy, gdy przekona ich, by umierali za niego i biało-czerwone godło na boisku, będzie mógł się brać za taktykę. Na razie kulujemy na etapie fundamentów. Czesi byli „do ugryzienia”. Lekko przyciśnięci, pod wpływem pressingu, gubili się i tracili piłkę. Zupełnie jak my. Na poziomie reprezentacyjnym zmuszanie rywala do błędów często wystarcza. Dlaczego wciąż tego nie rozumiemy?