
Polska polityka zagraniczna odniosła w tym tygodniu bardzo duży sukces. Oczywiście można negować jego znaczenie, można umniejszać wpływ sztywnego polskiego stanowiska i wywieranych przed rząd nacisków na sojuszników. Można mówić w mediach, że zmianę stanowiska Niemiec wymusiła postawa Stanów Zjednoczonych, w pewnym stopniu NATO, a Polski w ogóle lub w najmniejszym stopniu. Można, tylko po co? Tłumaczyć mogą to tylko wielkie kompleksy, bieżąca krajowa walka polityczna albo jedno i drugie. Tyle że przecież czas wojny tuż przy naszej granicy, w którą jesteśmy w poważnym stopniu zaangażowani emocjonalnie, politycznie, a nawet, poprzez dostawy sprzętu, militarnie, to ostatni moment na tego typu motywacje.
Oczywiście ta wiadomość nie przesądza w żaden sposób wyniku tegorocznych wyborów parlamentarnych. Ba! Nie przesądza tak naprawdę nawet tego, jaki...
zobacz więcej
Dziś rano w programie „Minęła 8” reprezentujący Koalicję Obywatelską Aleksander Miszalski stwierdził, że jego środowisko polityczne nigdy nie krytykowało polskich działań na rzecz przekazania Ukraińcom broni przez Niemców. Miszalski jest młodym politykiem i wielu spraw ma prawo nie pamiętać, ale przecież mówimy o wydarzeniach sprzed kilku tygodni. Na przykład chyba najczęściej przywoływane słowa byłego szefa MON w rządzie Platformy, Tomasza Siemoniaka, na łamach „Gazety Wyborczej” ukazały się w ostatniej dekadzie listopada. „To nie jest szlachetny gest, nie da się przekazać tych baterii szybko Ukrainie” – tłumaczył Siemoniak. „One wymagają kilkusetosobowej załogi, szkolenia, które trwa od pół roku do roku. W innym przypadku to wysłanie baterii wraz z załogami, czyli żołnierzami. Oznaczałoby to udział żołnierzy NATO w wojnie. Poza tym, to niewłaściwe, gdy próbujemy decydować o cudzym sprzęcie. Jak my byśmy się poczuli, gdybyśmy przekazali komuś nasz wojskowy sprzęt, a ten ktoś zaproponowałby przesłać go gdzieś indziej?”´- pytał polityk. Zauważmy, że jest to wypowiedź bardzo kategoryczna i bardzo wobec PiS krytyczna.
Głos Siemoniaka jest tu wyjątkowo ważny, bowiem pełnione przed niego w przeszłości funkcje dodają mu autorytetu eksperta. I tenże ekspert autorytatywnie orzeka, że się nie da, co więcej, że to wręcz tworzenie zagrożenia dla Polski i NATO, wciągnięcie ich do wojny w nowym, dużo poważniejszym wymiarze. A skoro mówi to jeden z ważniejszych specjalistów tej strony sceny politycznej, jest to rozstrzygające dla wielu sympatyków czy kreatorów opinii. I faktycznie, narracja ta rozchodzi się po mediach właściwie aż do końca, czyli do momentu, w którym okazuje się, że jednak takie przekazanie sprzętu jest możliwe, a co więcej, wkrótce się odbędzie.
Czytaj także: Polskie inwestycje kontra niemieckie sny
Sekwencja zdarzeń znanych opinii publicznej nie jest zapewne pełna, nie możemy wiedzieć o wszystkich zabiegach dyplomatycznych i rozmowach wojskowych. Co jednak wiemy? Po listopadowej tragedii w Przewodowie, gdzie podczas masowego ostrzału Ukrainy zabłąkana rakieta zabija dwóch mieszkańców polskiej miejscowości, Niemcy proponują nam przekazanie swoich systemów Patriot. Strona polska podchodzi do tematu życzliwie, jednak szybkie rachuby wskazują, że umieszczenie Patriotów na naszej wschodniej granicy nie rozwiązałoby problemu, sprzęt miałby bowiem zbyt mało czasu na reakcję w sytuacji analogicznej do tej, która przyniosła śmierć pracownikom z Przewodowa. Dlatego pojawia się koncepcja przekazania tej broni bezpośrednio na Ukrainę, gdzie mogłaby chronić zarówno nas, jak i Ukraińców.
Kilka dni temu również nasze media i komentatorów rozgrzały mocno niepokojące wiadomości z Niemiec. Oto sprawne służby Republiki Federalnej Niemiec...
zobacz więcej
Ponieważ jednak pomysł jako pierwszy zgłasza prezes PiS, od razu jest on uznany za kompromitujący. Mówi się więc, że Jarosław Kaczyński własne antyniemieckie obsesje przedłożył nad bezpieczeństwo Polaków. Z drugiej strony krytyka odbywa się według schematu znanego już ze słów Siemoniaka - minister Błaszczak nie wiedzieć ma, na czym polega NATO (gen. Różański) i oczekiwać niemożliwego lub, w najlepszym razie, możliwego w zbyt długiej perspektywie czasowej.
Nasi udający ekspertów politycy swoje, a wielka polityka swoje. Choć, co oczywiście nie jest zaskakujące, tych samych niemal argumentów używała strona niemiecka zaskoczona polską rzekomą niewdzięcznością, już tacy Amerykanie twierdzili, że rzecz jak najbardziej jest możliwa. Równolegle narastała presja, by Berlin przekazał Ukraińcom czołgi Leopard, a przynajmniej nie blokował ich dostarczenia przez inne kraje, do czego ma prawo jako producent i serwisant.
Po drodze zmienił się jeszcze niemiecki minister obrony. Wielokrotnie skompromitowaną Christine Lambrecht, której ostatnim popisem były życzenia noworoczne pełne niezręcznych opisów wojny jako okazji do przeżycia fascynującej towarzyskiej przygody (jaki kraj, taki Mazguła…), zastąpił jej partyjny kolega, Boris Pistorius. Nowy minister też nie wzbudził entuzjazmu, jeszcze nie tak dawno czynnie działając w klubach przyjaciół Rosji i prowadzając się z byłą żoną prorosyjskiego kanclerza Schroedera, ponoć zresztą jeszcze bardziej od niego samego prorosyjską. Spotkanie NATO w niemieckim Ramstein początkowo nie przyniosło, jak się przynajmniej zdawało, przełomu, a Pistorius kluczył i odwlekał decyzję tam, gdzie spodziewano się konkretów.
Najwyraźniej jednak zakulisowe sygnały ze strony amerykańskich sojuszników, a pewnie też i kierownictwa NATO zrobiły swoje. Ale nie tylko one, jak chce się to przedstawić, by broń Boże nie przyznać, że Polska miała tu swoją rolę. Fakt, że powstała koalicja państw zdecydowanych działać niezależnie od decyzji Niemiec musiał zostać przez samych Niemców zauważony.
Rosja ogłosiła mobilizację. Szczegółów tak naprawdę nie znamy, ponieważ, jak to bywa z najciekawszymi dokumentami, poza ogłoszoną treścią istnieje...
zobacz więcej
Gdyby idea wcielona w życie całkowicie wbrew naszym zachodnim sąsiadom okazała się skuteczna, byłby to dla Berlina wielki cios ambicjonalny i wizerunkowy, bowiem zbyt wiele krajów zorientowałoby się, że radzą sobie bez tego najsilniejszego w regionie, lecz chorego na imposybilizm państwa. A koalicja ta powstaje przecież wokół Polski i polskich postulatów, za co dziękuje naszym rządzącym i społeczeństwu sam prezydent Zełenski.
Niezależnie od tego, jak rozłożyły się tu proporcje i jaki wpływ na finalną (choć tak naprawdę finał będzie można ogłosić z czystym sumieniem, gdy obiecane czołgi i systemy obronne dotrą na Ukrainę i... będą zdolne do służby) zmianę stanowiska Niemców miały poszczególne z wymienionych wyżej czynników, ostatecznie wszystko kończy się tak, jak pierwsi na głos proponowali przedstawiciele Polski. Tyle że gdyby to wszystko uczciwie przyznać, nie zostaje zbyt wiele z narracji o trwającym od 2015 roku dyplomatycznym wykluczeniu Polski, z której zresztą od roku i tak nie ma już - z narracji, nie Polski - czego zbierać.
O tezach jakby żywcem wyjętych z rosyjskiej propagandy, bez cienia instynktu państwowego czy samozachowawczego, powtarzanych przez Radosława Sikorskiego czy Jana Vincenta Rostowskiego i pomniejszych przedstawicieli opozycji, dotyczących początkowo antyukraińskiego nastawienia władz polskich, snujących rzekomo plany rozbioru Ukrainy nawet nie wspominając. Narracje te tymczasem zbiły Patrioty i rozjechały czołgi. Niemieckie, co boleć musi najbardziej.