
Od lat w polskiej debacie publicznej obowiązywał fetysz wysokiej frekwencji wyborczej. Znawcy zastawiali się latami, co zrobić, by zagnać do urn obywateli niemających ochoty ze swoich praw obywatelskich skorzystać. Obowiązek głosowania, kary finansowe, a może tylko lepsza jakość polityki jako takiej - głowili się wraz z socjologami publicyści, a ludzie, jak na złość, w sporej części zostawali w domach. A jednak, gdy pojawia się projekt zmiany kodeksu wyborczego, nie brak głosów przeciw. Nie sposób więc zapytać, co po drodze się zmieniło?
Polska polityka z roku na rok coraz bardziej przypomina tasiemcowe seriale w rodzaju "Mody na sukces". I chyba to też już kiedyś napisałem w...
zobacz więcej
Zanim odpowiemy sobie na to pytanie, spójrzmy na drugi aspekt procedowanych zmian w kodeksie wyborczym. Dotyczą one kwestii liczenia głosów i prac komisji wyborczych. Do prac, do tej pory wykonywanych wyłącznie przez sędziów, dopuszczone mają zostać również inne osoby z wykształceniem prawniczym, natomiast mężowie zaufania uzyskać mają prawo do rejestracji prac komisji z użyciem prywatnego sprzętu.
Prawidłowość procesu wyborczego była w Polsce kwestionowana w drobnych przypadkach od pierwszych wolnych wyborów, a na skalę masową - od 2014 roku. To wówczas czekaliśmy niepokojąco długo na wyniki, które finalnie mocno różniły się od podanych wcześniej exit polls, i które zapamiętamy z burzliwego protestu przed siedzibą PKW i map, pokazujących tajemnicze nasilenie głosów nieważnych w poszczególnych gminach, przede wszystkim Mazowsza. W 2015 roku sympatycy ówczesnej opozycji zorganizowali na masową skalę Ruch Kontroli Wyborów. Inicjatywa ta została wyśmiana przez ludzi władzy i ich zwolenników, którzy jednak sami masowo powtarzali ten sam schemat działania i argumentacji już wtedy, gdy sami znaleźli się w opozycji. W tej też roli kwestionowali wyniki kolejnych wyborów, zwłaszcza prezydenckich z 2020 roku.
Jednak w obecnej dyskusji o ordynacji wyborczej uwagę zdają się skupiać na sobie nie, potencjalnie zapalne, kwestie organizacyjne, a pozornie niesprzyjające politycznym sporom ułatwienia dla głosujących. Przypomnijmy, że chodzi o tworzenie komisji wyborczych w mniejszych niż dotąd ośrodkach (próg minimum obniża się z 500 do 200 uprawnionych) oraz obowiązek zapewnienia transportu dla głosujących w gminach nieposiadających komunikacji publicznej. Nie ma w tym nic kontrowersyjnego, skąd więc biorą się tak silne kontrowersje? Odpowiedź na to pytanie jest zarazem odpowiedzią na to zadane na początku tekstu - czemu wysoka frekwencja przestała być dla opiniotwórczych elit III RP wartością samą w sobie.
Jak już na pewno Państwo wiedzą, Donald Tusk domaga się zaprzestania dalszej emisji poświęconego mu filmu dokumentalnego Marcina Tulickiego „Nasz...
zobacz więcej
Przyczyną takiego stanu rzeczy mogły być dwa wydarzenia. Przełomowy wynik wyborów w 2015 roku, który dał pełnię legitymizowanej demokratycznie władzy obozowi Zjednoczonej Prawicy mocno zniechęcił tracącą wpływy i rząd dusz elitę do demokracji. Obecna już wcześniej klasowa, godna społeczeństw kastowych, pogarda, eksplodowała w setkach publikacji i wypowiedzi ubolewających nad zdobyciem przewagi głosami pogardzanych przez nich grupami społecznymi - bezrobotnych, słabiej wykształconych, starszych czy mieszkańców mniejszych miejscowości. Po prostu słabiej sytuowanych, pominiętych w podziale łupów szumnie nazwanym transformacją ustrojową. Demokracja, choć wciąż obecna na sztandarach, jednak rozczarowała.
W 2007 roku Platforma wygrała z PiS dzięki dużej mobilizacji wyborczej, przede wszystkim zaś masowemu poparciu w grupie głosujących pierwszy raz. To wówczas narodził się pogląd, że wysoka frekwencja szkodzi PiS, który brutalnie zweryfikowały wybory do PE w 2019 i prezydenckie rok później. W pierwszych, przy rekordowej frekwencji, masowo poparli PiS ci wyborcy, którzy uznali tę partię za gwaranta stabilizacji finansowej i względnego społecznego spokoju. Pomogło w tym zapewne skupienie kampanii na sprawach krajowych, fakt pozostaje jednak faktem - wysoka frekwencja pomogła partii Jarosława Kaczyńskiego, a w 2020, przy maksymalnej polaryzacji postaw i pełnej mobilizacji właściwie całej sceny politycznej nie przeszkodziła w reelekcji Andrzeja Dudy. I zapewne właśnie dlatego przestała być w cenie.
Od długich lat Platforma Obywatelska i jej sojusznicy postawili w polityce na szczucie wobec PiS i jego elektoratu. Im bliżej do kolejnych wyborów...
zobacz więcej
We wprowadzaniu obecnych zmian część polityków PSL i Lewicy postanowiła nie przeszkadzać, dostrzegając ich możliwe pozytywne skutki. Od lat znane są badania wskazujące, że wśród uprawnionych, którzy nie biorą udziału w wyborach, preferencje polityczne rozkładają się podobnie jak u pozostałych, mniejsza jest co najwyżej motywacja i determinacja. Nowe głosy zdawałyby się więc szansą na premię dla wszystkich. Fakt, że przypłyną one z małych ośrodków sprawia, że beneficjentami mogą okazać się również ludowcy, mający przecież wciąż, choć mniejsze niż kiedyś, poparcie na wsi.
Stanowczy sprzeciw deklaruje natomiast Platforma Obywatelska. „Zbliżają się wybory, więc PiS kombinuje przy ordynacji wyborczej – ostrzega Sławomir Neumann. - Oni już wiedzą, że przegrywają, dlatego różnymi szachrajstwami próbują ratować swój wynik. Chcą oszukać, jeszcze zanim zacznie się kampania wyborcza – przekonuje polityk. Z szeregów PO i rezonujących partyjny przekaz mediów słychać, że PiS zawiezie swój elektorat na wybory, że zbierze nowe głosy w swoim naturalnym zapleczu - i dużo w tych obraźliwych uwagach specyficznej racji, brak jednak refleksji, czemu właściwie ten segment wyborców jest przypisany w opinii liberałów do PiS.
Może dlatego, że sami politycy wydali, i na nich, i w konsekwencji, na siebie, ten „wyrok”, przez całe lata pielęgnując to systemowe wykluczenie. To lata modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego zakładającego systemową degradację prowincji i jej drenaż na rzecz metropolii. To wciąż przewijające się zapowiedzi odbierania świadczeń i powrotu do turboliberalizmu czasów Leszka Balcerowicza, wciąż chwalonego i fetowanego, nawet przez część PSL. To zapowiedź dalszej prywatyzacji, a więc i zaniku usług publicznych. Przedsmakiem tego ostatniego było przecież zwijanie policji, poczty i sądów z mniejszych ośrodków, z których nagle bliżej było nieraz do Londynu niż miasta wojewódzkiego. To nie wasz elektorat, bo wy tego elektoratu nie chcieliście!
Kto prowadzi politykę porzucającą fundament prawdy i stara tłumić własną krytykę otwiera szeroko drzwi dla najcięższych przestępstw: pedofilii,...
zobacz więcej
Prace nad ustawą trwają, lecz oprócz wygranej przez jej autorów pierwszej batalii w Sejmie, istotny jest też wymiar polityczny. Pojawienie się wyraźnych różnic wśród opozycji powinno pokazać samym jej liderom kilka potencjalnych kłopotów związanych z przyszłą współpracą.
Liberałowie widzą tu podwójne osłabienie, o czym pisze Agnieszka Kublik z „Gazety Wyborczej”: „(…)projekt powinien był trafić do kosza, a trafił do komisji. Dzięki opozycji. (...) Jest tak zdolna, że za jednym zamachem przegrała dwie bitwy - o odrzucenie fatalnej noweli wyborczej i pokazanie wszystkim - swoim zwolennikom i wyborcom PiS-u, a tych bardzo demobilizuje wspólny front po stronie anty-PiS - że nie jest w stanie się nie tylko policzyć, ale także, że nie można liczyć na jej czyny. Wszak nie słowa są ważne, lecz czyny. Ale w środę, podczas głosowania nad wnioskiem o odrzucenie w całości noweli kodeksu wyborczego, opozycja wszystko spaprała”.
Ta różnica zdań jest o tyle bolesna, że i Zjednoczona Prawica nie była w tej sprawie, co z kolei jej wyborcom trudno zrozumieć, monolitem. Szanse na załatwienie sprawy są jednak duże. Może więc proces demokratyczny znów uda się trochę przybliżyć do ludzi. Choćby kosztem pohukiwania zazdrosnej o swoje przywileje wielkomiejskiej elity.