Tytuł wbrew przewidywaniom. Teoretycznie – zespołu, w którym grają Stephen Curry czy Draymond Green nigdy nie powinno się skreślać. W praktyce – niewiele było powodów, by wierzyć, że Warriors zdobędą kolejne mistrzostwo NBA. W finale pokonali faworyzowanych Celtics 4:2, raz jeszcze udowadniając, jak ważna jest w amerykańskim sporcie kultura organizacji. Pewne rzeczy mogłyby się bowiem udać (i udały się) tylko tam. Powiedzieć, że wierzyło w nich niewielu to i tak spore nadużycie. Liga poszła dalej. Warriors, którzy rządzili NBA jeszcze kilka lat temu, mieli powoli godzić się z losem: takich jak Curry zaczęło być coraz więcej, więc i obrońcy byli bardziej przygotowani na rzuty z okolic koła środkowego; Draymond Green też jakby trochę zgasł, choć akurat on przekonywał, że gra dobrze przede wszystkim w najważniejszych momentach; 32-letni Klay Thompson miał prędzej czy później wrócić, ale przecież minęło ponad 900 dni, odkąd ze zrujnowanym kolanem opuszczał finałową rywalizację z Toronto Raptors; Andrew Wigginsa umieszczano we wszystkich rankingach najbardziej przepłacanych graczy; Looney, Poole, Kuminga, Payton czy Moody byli raczej melodią przyszłości, z - delikatnie rzecz ujmując - umiarkowanym potencjałem na podbój ligi. <br><br> Poprzedni sezon zakończyli na dziewiątym miejscu w konferencji Zachodniej. Walkę o awans do fazy play-off przegrali najpierw z Los Angeles Lakers, a potem – u siebie – z „młodymi wilkami” z Memphis. Latem nie podpisali żadnej wielkiej gwiazdy, Curry czy Green nie stali się młodsi, nie zmienili trenera, nie doszło też do żadnej rewolucji w sztabie. Jak więc Golden State Warriors sięgnęli po kolejny mistrzowski pierścień?Odpowiedź nie jest jednoznaczna, choć najprościej byłoby pewnie sprowadzić wszystko do heroicznych wyczynów Stephena Curry'ego, którego już teraz wymienia się wśród dziesięciu najlepszych koszykarzy wszech czasów. 34-latek bryluje w tabelkach ze statystykami, ale jego wpływ na drużynę sięga daleko poza kilka wierszy i kolumn: Curry przyciąga uwagę dwóch, czasem i trzech obrońców, stanowi zagrożenie niemal z każdej pozycji, samą obecnością na parkiecie sprawiając, że rywale muszą wywracać do góry nogami defensywne schematy. Zagrał wybitnie niemal w każdej z rund, błyszczał w finale, ale przecież sam nie dałby rady. Nawet on, zwłaszcza, że konkurencja była przecież nie byle jaka. <br><br> <h2>Niezwykły rezerwowy</h2> <br> Po końcowej syrenie finałowego starcia z Celtics, Curry padł na kolana i zalał się łzami. Niemal wszyscy weterani, jak jeden mąż, przekonywali potem, że „ten tytuł smakuje wyjątkowo”. W latach 2015-2019 Warriors grali we wszystkich finałach. Trzy wygrali, raz – choć w serii do czterech zwycięstw prowadzili już 3:1 - ulegli sensacyjnie Cleveland Cavaliers. To był czas, gdy przed sezonem zastanawiano się nie „czy” zagrają w finale, lecz kto będzie ich przeciwnikiem, kolejnym chłopcem do bicia, bezradnym wobec maszyny z Oakland. Tym razem było inaczej. <br><br> Wielu ekspertów skazywało ich na porażkę już w pierwszej rundzie. Po jednej stronie: Denver Nuggets z murowanym kandydatem do nagrody MVP ligi, Nikolą Jokiciem. Po drugiej: trzeci na Zachodzie Warriors, którzy w normalnych okolicznościach byliby pewnie faworytami, ale że nie wiadomo było w jakim stanie jest wracający po kontuzji Curry, słusznie unikano jednoznacznych wskazań.Lekarze pozwolili Curry'emu na grę od 20 do 25 minut. Przynajmniej w dwóch pierwszych meczach. Steve Kerr, trener zespołu, kilka miesięcy wcześniej przerabiał już podobną historię: wracający po licznych kontuzjach Klay Thompson zapragnął od razu wskoczyć do pierwszego składu, po czym spędzał na ławce nawet kilkanaście minut, by wracać w decydujących momentach spotkań. Wyszło średnio: wyczekiwanie na rowerku stacjonarnym usypiało jego nadgarstki, zabijało rytm, do którego trudno było wrócić w samej końcówce, gdy drużyna najbardziej tego potrzebowała. Gracz, który przed kontuzją był wybitnym strzelcem i obrońcą, teraz swoją dawną wersją tylko bywał: od stycznia do kwietnia, mecze ze zdobyczą ponad 30 punktów można policzyć na palcach jednej ręki. <br><br> Kerr to widział i wyciągał wnioski. Wziął Curry'ego na rozmowę, proponując dwa rozwiązania: styl a'la Klay, którego największą zaletą był prestiż związany z miejscem w pierwszej piątce, a także własną koncepcję, w ramach której największa gwiazda zespołu, jeden z najlepszych graczy ligi, miałby zaczynać kluczowe starcia sezonu... na ławce rezerwowych. – Z prawie każdym innym zawodnikiem jego pokroju taka rozmowa byłaby co najmniej kłopotliwa. Ale Steph jest inny – cieszył się potem Kerr. <br><br> Miejsce poza „piątką” przyjął z pokorą. Grał tyle, ile trzeba, Warriors wygrywali, a Curry i Kerr przed każdym spotkaniem dyskutowali, co robić dalej. Wspólnie uznali, że dopóki Nuggets nie znajdą na nich odpowiedzi, nie ma sensu niczego zmieniać.Z nowego, tymczasowego stanu rzeczy szybko nauczyli się też żartować. Przed jednym ze spotkań w rozgranej do czerwoności Chase Center, Curry – zamiast wybiegać z drużyną po wyczytaniu jego nazwiska przez spikera – stał, wraz z resztą rezerwowych, u boku szkoleniowca. – Pewnego dnia, gdy będziesz odpowiednio dużo trenował, zasłużysz, by wyjść razem z nimi – śmiał się Kerr. <br><br> Wybiegł w meczu piątym, przy stanie 3:1. Zagrał 38 minut, zdobył 30 punktów, prowadząc zespół do drugiej rundy. <h2>Odkupienie młodej gwiazdy</h2> <br> Zarówno z Nuggets, jak i później – z Memphis Grizzlies, Dallas Mavericks i Boston Celtics – Curry grał jak przystało na jednego z najlepszych koszykarzy świata. Ale chwalić należy cały zespół. Świetna defensywa, zorganizowana i poukładana przez asystena Kerra, Mike'a Browna (po sezonie zostanie pierwszym szkoleniowcem Sacramento Kings), potrafiła odpowiednio reagować na wszystkie wydarzenia na parkiecie. <br><br> Reagowały też indywidualności. Ja Morant? Mamy Gary'ego Paytona, syna gwiazdy NBA lat 90., który – dopóki nie doznał kontuzji po ataku Dillona Brooksa – skutecznie stopował zapędy młodej gwiazdy. Gwiazdy pod koszem? Tu, jak zwykle, na wysokości zadania stawał Draymond Green. Ale byli też bohaterowie, których o heroiczne wyczyny podejrzewałoby niewielu. Mowa przede wszystkim o Andrew Wigginsie: koszykarzu, którego jeszcze kilka lat temu nazywano „nowym Jordanem”, jedynkę draftu, pewny materiał na przyszłą gwiazdę. Wiggins w NBA zawiódł, nie odnalazł się niemal nigdzie, a choć sam Kobe Bryant mówił, że ma wielki potencjał, świetnie broni i „przypomina mu młodego siebie”, w 27-letniego Kanadyjczyka wierzyli już tylko nieliczni.Władze Warriors coś jednak w nim dostrzegły. Wszczepiony w kulturę organizacji, której trzon stanowili trzykrotni mistrzowie NBA, wciśnięty w tryby maszyny, w której największe gwiazdy trenowały za trzech, Wiggins dostał od losu ostatnią szansę. <br><br> Co znaczy wspomniana „kultura”, opowiadał niedawno w jednym z podcastów Anthony Edwards, inna „jedynka” draftu, czołowy młody zawodnik ligi. – Trafiłem do Warriors na trening, był Steve Kerr, było kilku członków sztabu. Miałem za sobą już kilka podobnych spotkań, robiłem to samo co zawsze: kilka sprintów z piłką, bez piłki, bardzo mnie wymęczyli, ale miałem poczucie, że dałem z siebie wszystko – tłumaczył. – Po wszystkim Kerr wziął mnie na bok i zapytał, dlaczego tak słabo mi poszło. Myślałem, że zartuje, ale był śmiertelnie poważny. Opowiedział o tym, jak trenują Curry czy Draymond, że choć są gwiazdami, przychodzą każdego dnia i dają z siebie dużo więcej niż ja, kładą się na parkiecie bez sił, a potem wykonują kolejne powtórzenia. Wróciłem do domu i zrozumiałem, że muszę coś zmienić. Powiedziałem to mojemu trenerowi, pracowaliśmy dwa-trzy razy ciężej. Można powiedzieć, że kilkadziesiąt minut spędzonych ze sztabem Warriors zmieniło moje życie.W takim towarzystwie, Wiggins szybko porzucił ego potencjalnego „numeru jeden”. Wiedział, że nie będzie też drugą, może nawet trzecią opcją w ataku. Jak zmienił się, jak dojrzał i jak wiele dały mu przenosiny do San Francisco, opowiadał jeden z asystentów tuż po serii z Mavericks. Obwodowy Warriors miał zająć się pilnowaniem Luki Doncicia – zawodnika bez słabych punktów, któremu nie wystarczy pozwolić iść w prawo czy lewo. Wiggins dostał zadanie, by „gnębić” go na całym parkiecie, by utrudniać mu każdy kozioł, by obrzydzać każdą sekundę spędzaną w grze. – To kosztuje naprawdę mnóstwo energii. Spodziewałem się, że Andrew będzie w stanie grać tak przez 10-15 proc. meczu. A on robił to przez 85 proc. To niesamowite – cieszył się członek sztabu. <br><br> W piątym meczu serii z Celtics, gdy Curry zagrał najgorsze finałowe starcie w karierze (0/9 za trzy), Wiggins był największą gwiazdą zespołu – tym razem imponował nie tylko w obronie (przez cały czas skutecznie obrzydzał życie Jaysonowi Tatumowi), ale i w ataku, rzucając ponad trzydzieści punktów. Uratował karierę w najlepszym możliwym momencie – wciąż ma przecież zaledwie 27 lat.<h2>Złota przyszłość</h2> <br> Przed sezonem faworytami do tytułu byli Brooklyn Nets i Los Angeles Lakers. W fazie play-off oba te zespoły wygrały łącznie... zero meczów. To świadczy o tym, jak niewiele znaczą podobne przewidywania, ale też o tym, jak trudno jest utrzymać się na szczycie. <br><br> Warriors są faworytami do kolejnego tytułu, Warriors mają wszystko, by poważnie o nim marzyć. Curry, Green czy Thompson nigdzie się nie wybierają. Jordan Poole to jeden z największych talentów rzutowych w lidze. Moses Moody czy Jonathan Kuminga dopiero weszli do gry, najlepsze lata przed nimi. Kevon Looney udowodnił, że choć nie najlepiej radzi sobie ze zdobywaniem punktów, jest bezcenny przy stawianiu zasłon i bardzo dobrze broni. Jest też sztab, skupiony wokół bardzo mądrego, skorego do dyskusji i wielogodzinnych debat trenera, Steve'a Kerra. <br><br> Niezależnie od przyszłości organizacji, Golden State Warriors już są jedną z najlepszych, najwspanialszych dynastii, jakie widział amerykański sport.