
Przez siedem godzin tkwił w kabinie ze złamaną ręką i otarciami na głowie kierowca polskiego tira, który w nocy zjechał z ośmiometrowej skarpy. Wypadek miał miejsce w okolicach Berouna w środkowych Czechach. Zamiast po ratowników, zadzwonił po swoją szefową. Kobieta przyjechała na miejsce zdarzenia z odległego o ponad 300 km Wrocławia. Dopiero wtedy oboje wezwali pomoc.
Trzy osoby poniosły śmierć na miejscu w zderzeniu busa z samochodem ciężarowym na drodze wojewódzkiej nr 707 pod Rawą Mazowiecką (Łódzkie). Dwie...
zobacz więcej
Do wypadku doszło we wtorek wieczorem na obrzeżach dawnego kamieniołomu. Strażacy, policjanci i medycy dotarli na miejsce w środę między trzecią a czwartą rano.
– Kierowca ciągnika zjechał z ośmiometrowego zbocza. Zestaw przewrócił się na bok. Podczas wypadku doszło do uszkodzenia pojazdu i roślinności. Badanie alkoholu dało wynik negatywny – przekazała rzeczniczka środkowoczeskiej policji Michaela Richterová.
Przeczytaj także: Tirem po osobówkach. Pijany szofer rozjechał 14 aut
Kierowca ze złamaną ręką i obrażeniami głowy został przewieziony do jednego z praskich szpitali. Jednak – jak podkreślają czeskie media – na ratunek musiał czekać siedem godzin. A to dlatego, że pomoc wezwał dopiero wtedy, gdy na miejsce dotarła jego kierowniczka (lub, jak pisze część mediów, „znajoma”).
Kobieta powiedziała dziennikarzom, że przyjechała samochodem z Wrocławia, odległego o ponad 300 km od miejsca zdarzenia. Nie wiadomo, dlaczego kierowca zwlekał z powiadomieniem służb.