Paulo Sousa nigdy nie kazał nam wychodzić z drewnianych chatek, ale w Polsce siedzieć mu się nie chce, Ekstraklasy oglądać na zamierza, a raz wymyślonej taktyki – choćby wybitnie nam nie leżała – nie zmieni. Coraz trudniej Portugalczyka nie tylko lubić, ale i tolerować. Bo wyniki go, niestety, nie bronią. Styl tym bardziej.
Skrót z ostatniego spotkania reprezentacji Polski w grupie I eliminacji mistrzostw świata. Rywalami na PGE Narodowym byli Węgrzy.
zobacz więcej
Minął niecały rok, odkąd podekscytowany Zbigniew Boniek ogłosił na konferencji prasowej, że nowym selekcjonerem reprezentacji Polski zostanie Paulo Sousa. To wtedy padło słynne hasło „Zibi - top!” – „top” miał być w ocenie włoskich kolegów byłego prezesa PZPN właśnie Portugalczyk, o którym, co prawda, niewielu słyszało, ale skoro Boniek kładł na szali swój autorytet...
Zaufaliśmy. Co nam pozostało? Moment był trudny, czasu niewiele. Portugalski wynalazek sprawiał wrażenie kompetentnego, wypowiadał się zgrabnie, na tle poprzednika – mocno chaotycznego Jerzego Brzęczka – był sporym krokiem naprzód. Przynajmniej wizerunkowo. Wyniki były przeciętne, gra jeszcze gorsza, ale że trwało „naprawianie”, to wybaczaliśmy więcej.
Wybaczyliśmy też Euro, choć już po meczu ze Słowacją powinna zapalić się czerwona lampka. Selekcjoner wystawił zupełnie inny skład niż w meczach przygotowawczych, nie dał szans zgrać się linii defensywnej, nie wypracował żadnych schematów w ataku... Pół żartem, pół serio pisano gdzieniegdzie, że „jedenastkę” wylosował. Kolejne mecze tylko potwierdzały, że próżno szukać jakiejkolwiek logiki, planu i przewidywalności w działaniach Portugalczyka – o czym najlepiej świadczy fakt, że zwykle pomagali mu rezerwowi.
Reprezentacja Polski jest pewna gry w barażach o awans do przyszłorocznych mistrzostw świata. Rywali w walce o mundial poznamy 26 listopada....
zobacz więcej
Tylko piękne słowa
Po Euro postawiono dać Sousie jeszcze jedną szansę. Trudno mówić, by jej nie wykorzystał: mieliśmy walczyć o miejsce w barażach i cel osiągnęliśmy. Siedem meczów, pięć zwycięstw, remis, porażka – brzmi nieźle, prawda? Pokonaliśmy jednak w tym czasie Albanię (dwukrotnie), San Marino (dwukrotnie) i Andorę. Zremisowaliśmy z Anglią na Wembley (brawo!) i przegraliśmy z Węgrami na Narodowym. Nie będzie wielkim nadużyciem stwierdzenie, że gdyby selekcjonerem pozostał Brzęczek, to też wspomniane reprezentacje by ograł. Mógłby tego dokonać nawet sam Boniek, choć do jego przygody trenerskiej z kadrą lepiej nie wracać.
Jest więc dobrze, ale mogło być bardzo dobrze. „Wystarczyło” podejść poważnie do meczu z Węgrami, powalczyć o remis i cieszyć się na myśl o marcowych barażach, wypełnionym po brzegi Narodowym... No i ok. 15 milionach złotych w kasie PZPN, które takie starcie by zagwarantowało.
Sousa poszedł jednak pod prąd. Zaryzykował, „zaczarował”, gdyby mu się udało – wszyscy biliby brawo. Ale nie udało się. Istnieje spora szansa, że o mundial zagramy nie z Finlandią na Narodowym, ale z Włochami na San Siro. To potężna różnica. A że „mądry Polak po szkodzie”, to nasuwa się kilka pytań. Głównie do selekcjonera.
Dlaczego Lewandowski odpoczywał?
To oczywiste, że zawodnik pokroju Roberta Lewandowskiego może więcej. Gdyby bardzo chciał grać z Węgrami – grałby. Prawdopodobnie jednak, zmęczony sezonem, chciał poszukać kilku dni wytchnienia. Przecież za kilka dni arcyważne starcie z Augsburgiem... A poważnie: Sousa bronił się na konferencji prasowej, że łatwo krytykować decyzję po fakcie – zarzut absurdalny, bo wielu pukało się w czoło już w sobotę, gdy ogłosił, że liderzy odpoczną. Co gorsze: przekonywał, że decyzji nie żałuje. – Lewandowski czy Glik nie będą w tej reprezentacji zawsze – tłumaczył. – Młodsi zawodnicy muszą nauczyć się odpowiedzialności, musimy wychowywać kolejnych liderów.
Trudno nie łapać się za czoło. Czy ten mecz, jeden z najważniejszych w eliminacjach, jeden z najważniejszych dla tej kadry w ostatnich latach, naprawdę był dobrym momentem, by bawić się w podobne eksperymenty psychologiczne?
Jeśli „budować” liderów, dlaczego z Węgrami, a nie z Andorą?
Być może Lewandowski chciał odpocząć. Być może. Być może Sousa naprawdę chce „budować liderów”, chce, by Świderski, Moder czy Linetty łapali doświadczenie i nauczyli się radzenia bez „Lewego” na boisku. Ale dlaczego akurat z Węgrami? Dlaczego nie w starciu z Armenią, które – można tak założyć, choć w Europie nie ma już słabych drużyn i tak dalej – wygraliby „na stojąco”? Dlaczego Lewandowski nie odpoczywał wtedy, dlaczego musiał teraz, gdy kilkadziesiąt tysięcy ludzi przyszło na Narodowy głównie po to, by zobaczyć go w akcji?
Nie tylko Lewandowski. Co z Zielińskim czy Glikiem?
Można zrozumieć, że Glik nie zagrał – doświadczony stoper lubi łapać kartki, a że był zagrożony przed pierwszym meczem barażowym, selekcjoner wolał nie igrać z ogniem. Piotr Zieliński zagrożony jednak nie był. Najlepszy na boisku z Andorą, usiadł na ławce, a na Narodowy wyszedł choćby Mateusz Klich – dostał kartkę, w barażach nie zagra. Gdzie sens, gdzie logika?
Co z tym Szczęsnym?
Paulo Sousa to bodaj pierwszy selekcjoner, który dość szybko ustalił hierarchię wśród bramkarzy: Szczęsny jest „jedynką”, Fabiański i reszta muszą walczyć o rolę tego drugiego. Zawodnik West Ham United nie chciał przyjeżdżać na zgrupowania tylko dla towarzystwa, więc karierę w kadrze już zakończył, a na Szczęsnego ten motywacyjny kop podziałał... nie najlepiej, delikatnie rzecz ujmując. Trudno go obwiniać o stracone gole z Węgrami, ale równie trudno przypomnieć sobie ostatni naprawdę udany występ Wojtka w reprezentacyjnych barwach. Nie ma szczęścia. Nie ma „tego czegoś”, co miewał np. Fabiański, co zdarzało się nawet Przemysławowi Tytoniowi. Szczęsny w reprezentacji gra po prostu przeciętnie lub słabo, a Sousa zdaje się nie brać pod uwagę innych opcji.
Czy Sousa powinien zostać przynajmniej do marca?
Nikt nie powinien mieć wątpliwości: jeśli przegramy marcowe baraże, Portugalczyk nie zrobił niczego, by uznać, że reprezentacja pod jego wodzą zmierza w dobrym kierunku. Ale czy na pewno trzeba czekać do meczów barażowych? Sousa zarzeka się, że pod jego wodzą „pokazaliśmy się w Europie”, że pokazaliśmy, że potrafimy wygrywać... Ale z kim? Z San Marino? Albanią? Faktem jest, że reprezentacja zrobiła postęp co najwyżej wątpliwy. Czy do marca coś się zmieni? Czy możemy być pewni, że do ewentualnego starcia z Włochami, Szwecją czy Portugalią przygotuje nas najlepszy dostępny fachowiec?
Oczywiście - dopóki piłka w grze... Wciąż jest nadzieja, że Holandia nie wygra z Turcją, Finlandia z Francją, Walia z Belgią, że bilans będzie się zgadzał, że wszyscy zagrają „dla nas”... Szanse na to są jednak minimalne. Nawet jeśli się uda, co oczywiście powinno ucieszyć każdego kibica reprezentacji, entuzjazm wokół Sousy powinny zastąpić coraz większe wątpliwości.
Historia wspomniana przez Michała Listkiewicza, byłego prezesa PZPN, tylko potwierdzają smutną prawdę: Portugalczyk daje coraz mniej powodów, by mu ufać.
#reprezentacja Polski w piłce nożnej
#Polska
#Paulo Sousa
#mistrzostwa świata w piłce nożnej