O ile Rosja może stanowić jedynie czasowe zagrożenie – dopóki Władimir Putin jest u władzy – o tyle Chiny stanowią nie tylko stałe, lecz także rosnące zagrożenie nie tylko dla USA, ale i światowego pokoju. Układ sił już od dawna jest daleki od równowagi. Waszyngton widzi, że kraj Xi Jinpinga prowadzi coraz bardziej agresywną politykę, ale kończą mu się środki, a może i determinacja, żeby mieć jakikolwiek wpływ na przeciwnika. Prezydent Joe Biden nie ma na razie żadnego pomysłu na rozwiązanie problemu.
Chiny to najbardziej ekspansywny kraj na świecie. Na szczęście nie zajmują się eksportem ideologii komunistycznej, gdyż już dawno neoimperialny...
zobacz więcej
Chiny prowadzą ekspansję w dwóch wymiarach – ekonomicznym i terytorialnym. Pierwszy to inwestowanie gigantycznych środków w wielu regionach świata. Chińczycy budują między innymi drogi, porty, ale także choćby stadiony i inne obiekty użyteczności publicznej. Są to przyczółki politycznej ekspansji w Afryce, Ameryce Łacińskiej, Azji, ale też Europie.
Inwestycje oczywiście pomagają wybranym krajom, ale ponieważ są nierzadko kluczowe dla funkcjonowania, a na świecie nie ma nic za darmo, w ostatecznym rozrachunku Kongo, Malawi czy Kostaryka będą musiały podporządkować się decyzjom Pekinu. Tak jak możemy to obecnie zaobserwować w Afganistanie czy na Malcie, które stopniowo uzależniają się od komunistycznego mocarstwa.
Stany Zjednoczone doskonale zdają sobie z tego sprawę i uznają Chiny za największe zagrożenie, o wiele większe niż jeszcze kilka lat temu. Największe wyzwanie przed jakim obecnie stoi Waszyngton to odpowiedzenie rzucającemu kolejne wyzwania reżimowi Xi Jinpinga.
Wojna Chin z USA?
Dochodzą też kwestie poboczne – jak radzić sobie z gospodarczą potęgą ChRL, skoro dość odważna polityka
Donalda Trumpa w tym zakresie okazała się niewystarczająca? Co z bezpośrednio zagrożonymi sojusznikami jak prowokowany Tajwan, którego wkrótce być może nie da się już dalej chronić? Czy ewentualna konfrontacja z Chinami nie będzie groźniejsza dla USA niż dalsze wypełnianie zobowiązań sojuszniczych w Azji Południowo-Wschodniej i czy w związku z tym nie ograniczyć tych zobowiązań?
Dla krajów jak Tajwan czy Tajlandia może to oznaczać w niedalekiej przyszłości skazanie na chińską dominację, ale wydaje się to być naturalną koleją rzeczy i jedynym możliwym scenariuszem. Obecna strategia USA wobec Chin została opracowana podczas kadencji Baracka Obamy. Zakłada między innymi próbę ograniczania wpływów oraz przeciwstawiania się roszczeniom terytorialnym Pekinu.
Dżammu i Kaszmir to ponury górzysty region w Azji, do którego prawa roszczą sobie aż trzy państwa dysponujące bronią jądrową. Regularnie staje się...
zobacz więcej
Od tego czasu układ sił znacząco się zmienił. To Chiny stały się głównym rozgrywającym, co może oznaczać dla Stanów Zjednoczonych konieczność wyboru między zobowiązaniami wobec sojuszników, które należy dotrzymywać, a tymi, które trzeba będzie ograniczać. W obecnym przeciąganiu liny Waszyngton jest słabszy od Pekinu, co w konsekwencji będzie oznaczało, że dalsze wsparcie partnerów będzie trudniejsze i będzie wiązało się z większym ryzykiem konfliktu z Chinami, nawet zbrojnego.
Prezydent Xi również zdaje sobie z tego sprawę i wykorzystuje to na wszelkie możliwe sposoby. Stosuje między innymi taktykę „salami”, czyli małymi kroczkami zwiększa zasięg wpływów. Są to często tak małe kroki, że opinia międzynarodowa nawet ich nie dostrzega bądź nie chce dostrzegać ich konsekwencji. Tak Chiny konsekwentnie przejmują kontrolę nad znaczną częścią Morza Południowochińskiego.
Taktyka „salami”
Mechanizm jest prosty i skuteczny. Najpierw Chiny wysyłają coraz dalej kutry rybackie, a więc jednostki pozbawione znaczenia militarnego, żeby sygnalizować, które rejony będą celem ekspansji. W ślad za rybakami płyną już okręty wojenne, oficjalnie na manewry, ale jest to już zajęcie konkretnych terytoriów. Potem budowane są sztuczne wyspy, położone coraz dalej od Chin kontynentalnych, a na nich instalowane są bazy wojskowe.
W ten sposób udało się opanować kontrolę nad akwenem, przez który przepływają towary warte biliony dolarów. Jedyną reakcją USA jest wysłanie własnych okrętów wojennych w sporny region, na co Pekin odpowiada pełnymi oburzenia oświadczeniami i groźbami.
Obecnie Chiny dysponują potencjałem militarnym, jakiego ten kraj nie miał jeszcze kilka lat temu i cały czas go powiększają. Dla Amerykanów oznaczać to będzie w bliskiej przyszłości brak możliwości operowania w pobliżu ChRL i już teraz brak możliwości odstraszania agresora. Reakcja Pekinu jest naturalna – dalsze prowokacje, choćby wobec
Tajwanu i komunikaty o konieczności pilnego zjednoczenia z tym państwem, do którego ono samo się nie pali.
Prezydenci Rosji Xi Jinping i Rosji Władimir Putin testują USA (fot. Kremlin.ru)
Chiny na arenie międzynarodowej przyzwyczaiły, że osiągają cele po cichu, bez rozgłosu, naciskają, ale nie pod okiem kamer. Państwo Środka, chociaż...
zobacz więcej
Zaraz po zaprzysiężeniu Bidena byliśmy świadkami nasilenia prowokacji Chin wobec „zbuntowanej prowincji”, jak Pekin określa Tajwan. Rzecznik Departamentu Stanu USA Ned Price oświadczył w lutym, że Chiny powinny zaprzestać presji wojskowej, dyplomatycznej i ekonomicznej na Tajwan, a zamiast tego podjąć znaczący „dialog”. Wezwanie agresora do dialogu to w zasadzie przyznanie się do swoich słabości.
Pekin straszy Tajwan
Wcześniej dyrektor Biura Spraw Zagranicznych Komunistycznej Partii Chin Yang Jiechi oświadczył, że Stany Zjednoczone, jeśli myślą o poprawie stosunków z Chinami, powinny przestać wtrącać się w „kwestie dotyczące integralności terytorialnej i suwerenności Chin”. Pekin traktuje bowiem Tajwan jak swoje terytorium.
Władze na wyspie ostrzeżono, że każde posunięcie w kierunku niepodległości „oznacza wojnę”.
Zaostrzające się spory niosą ze sobą ryzyko eskalacji konfliktu i perspektywy wojny między supermocarstwami i wydaje się, że Waszyngton ma związane ręce. Wie, że status quo nie da się dłużej utrzymać i jedynym rozwiązaniem jest stopniowe luzowanie zobowiązań wobec sojuszników, co oczywiście oznacza w przyszłości skazanie ich na Chiny i nieuchronną klęskę prowadzonej od kilkudziesięciu lat polityki.
Można pokusić o symulację jak może wyglądać stopniowe odpuszczanie zobowiązań – w pierwszej kolejności to danie Pekinowi zielonego światła na Morzu Południowochińskim, co częściowo w praktyce ma już miejsce oraz zostawienie Tajwanu na pastwę Chin. Kolejne mogą być Japonia i Korea Południowa, które zachowają siłę ekonomiczną, ale ich polityczna rola w takim rozrachunku osłabnie. Ostatnimi odwodami są sprawy będące kwestią bezpieczeństwa narodowego, te będą już nie do ruszenia.
Stany Zjednoczone mają dwa atuty. Pierwszy to geografia – ChRL nigdy nie będą w stanie przeprowadzić klasycznej inwazji na USA, nie mają też interesu w inwazjach wojskowych na Koreę Południową i
Japonię. Drugi to broń nuklearna.
Wprawdzie Chiny modernizują swój arsenał jądrowy, ale wydaje się, że pod tym względem Waszyngton jeszcze długo będzie miał przewagę i zdolności odstraszania. Naturalnie głowice nie mogą być argumentem w sporze o jakieś wysepki na Morzu Południowochińskim.
Chiny wyrosły na drugie, po Rosji, zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego krajów bałtyckich – wynika z najnowszych raportów służb specjalnych...
zobacz więcej
Bezpieczeństwo narodowe
Te wysepki to choćby Wyspy Paracelskie, o które ChRL spiera się z Wietnamem i Tajwnanem, Spratly, które jako swoje uznają również Filipiny, Malezja i Brunei czy Dongsha Qundao, cel zabiegów także Indonezji. Nie jest to kwestia o znaczeniu strategicznym dla bezpieczeństwa narodowego USA. Nie jest nią również i sam Tajwan. Odkąd
Waszyngton oficjalnie uznał w 1979 roku komunistyczny reżim w Pekinie, z rządem w Tajpej utrzymuje jedynie nieoficjalne stosunki.
Parasol ochronny wobec wyspy ma w tym przypadku co najwyżej znaczenie propagandowe. Szeryf dba o swój wizerunek. Są zapewnienia o konieczności obrony demokracji, ale wiadomo, że USA są gotowe ją krzewić jedynie tam gdzie mają interes. Waszyngtonowi nie przeszkadzają przecież autorytarne rządy i wyjątkowo represyjny reżim choćby w Arabii Saudyjskiej.
Chiny nie ustaną w dążeniach do przejęcia Tajwanu. Obecne prowokacje są rozwinięciem stosowanego od lat 80. określenia „jednego kraju, dwóch systemów” – idei zintegrowania Tajwanu z kontynentalnymi Chinami, stosowanej analogicznie wobec Hongkongu. Wcześniej był to tylko zwrot propagandowy, teraz – wobec sprzyjających okoliczności – jego wcielenie w życie wydaje się być kwestią czasu.
Przyszłość Tajwanu może rysować się w taki sposób, że wyspa zostanie częścią ChRL, ale z pewną autonomią. Tak miało być w przypadku Hongkongu, gdy w 1997 roku wygasła 99-letnia „dzierżawa” tych terytoriów przez Wielką Brytanię i ponownie stały się one częścią Chin. O tym, jak niepewny jest to los, świadczy tłumienie prodemokratycznych protestów w
Hongkongu i prześladowania polityczne opozycjonistów.
Oddanie Tajwanu byłoby nie tylko klęską polityki Waszyngtonu, ale również ciosem wizerunkowym, na jaki Amerykanie nie mogą sobie pozwolić. To podważyłoby ich coraz mniej oczywisty status światowego przywódcy i zachęciłoby Pekin do wysuwania dalszych roszczeń.
Joe Biden nie ma pomysłu na powstrzymanie Chin (fot. PAP/EPA/Chris Kleponis / POOL)
Podczas gdy Zachód skupia się na rosyjskim zagrożeniu w Europie Środkowo-Wschodniej, wspieraniu przez Moskwę reżimu w Mińsku i prześladowaniu...
zobacz więcej
USA mogą ograniczyć się do słów wsparcia, wspólnych manewrów i sprzedaży broni sojusznikowi. Zobaczymy, jak długo będzie się to sprawdzało. Z historii wiemy, że polityka ustępstw na kolejne żądania totalitarnego reżimu jest, delikatnie mówiąc, krótkowzroczna.
Wydaje się, że rozwiązaniem mógłby być geopolityczny handel. Amerykanie rezygnują ze zobowiązań wobec Tajwanu, a w zamian zyskują unormowanie sytuacji na Morzu Południowochińskim z innymi państwami i zagwarantowanie swobody przepływu towarów.
Czas kompromisów
Taki ruch pozwoliłby Amerykanom jeśli nie na wzmocnienie, to choćby ugruntowanie pozycji w regionie Azji Południowej i Południowo-Wschodniej, nic bowiem na razie nie zagraża ich dominacji na Oceanie Indyjskim. Jest jednak jeden szkopuł. Czas kompromisów z Chinami już minął, Pekin wyrósł na zbyt mocnego gracza i nie musi się oglądać w geopolitycznych przymiarkach w regionie na USA.
Chiny nie muszą się już oglądać na nikogo. Przewaga ekonomiczna, podparta agresywną polityką i potęgą militarną, sprawia, że Xi może zajmować terytoria sąsiednich państw i to robi. Wprawdzie nie udało się wydrzeć Indiom
Ladakhu, upatrzonego kawałka Kaszmiru, który zabezpieczyłby autostradę Karakoram łączącą Chiny z Pakistanem i jego portem w Gwadarze, to jednak Pekin ma w regionie więcej do ugrania.
O ile projekt Ladakh został wstrzymany i można mieć pewność, że chińscy żołnierze ponownie przystąpią do walk, może już nawet nie na kamienie i sztachety, obecnie w tajemnicy przed światem Pekin rozbudowuje infrastrukturę w odciętej części Bhutanu. To również element rozgrywki z Indiami, w dodatku pokazujący determinację komunistycznego reżimu.
Niedawny krótki konflikt zbrojny na granicy Tadżykistanu i Kirgistanu to nie pierwsze i nie ostatnie takie starcie w tej części Azji Środkowej....
zobacz więcej
W październiku 2015 roku Chiny ogłosiły, że na południu Tybetańskiego Regionu Autonomicznego powstała nowa wioska o podwójnej nazwie – tybetańskiej Gyalaphug i chińskiej Jieluobu. W kwietniu ubiegłego roku miejscowość odwiedził baron KPCh w Tybecie Wu Yingjie. W kwiecistym wystąpieniu wezwał mieszkańców do „zapuszczenia korzeni niczym kwiaty kalsang na granicy śniegu” oraz żeby „wznieśli wysoko czerwoną flagę z jasną pięcioramienną gwiazdą”.
Nowa wioska
Uroczystość transmitowała tybetańska telewizja, wzmianki pojawiły się w lokalnych gazetach. Poza Tybetem tego nie nagłaśniano. Po pierwsze, co kogo interesuje nowa wioska w
Himalajach. Był też powód nieco bardziej wstydliwy, Gyalaphug leży na terytorium obcego państwa – na zajętym przez Chiny obszarze o powierzchni 600 kilometrów kwadratowych będącym częścią okręgu Lhuntse w północnym Bhutanie.
Cel Pekinu jest oczywisty.
To element nacisku na rząd Bhutanu, by zrzekł się części swojego terytorium oraz wzmocnienie granic Tybetańskiego Regionu Autonomicznego w ramach przygotowań do dalszej rozprawy z Indiami. Gyalaphug to niejedyna taka miejscowość, podobna już istnieje, a trzecia powstaje. Do tego Chińczycy zbudowali między innymi około 100 kilometrów nowych dróg, małą elektrownię wodną, dwie siedziby komórek KPCh, bazę komunikacyjną, aż pięć placówek dla służb mundurowych oraz bazę wojskową. To nie jest działalność pokojowa.
Tak daleko chińska agresja dotąd nie była posunięta. Jeżeli chodzi o morza, reżim zajmował wysepki będące terytoriami spornymi, w tym przypadku to zajęcie terytorium obcego państwa. To znacznie więcej niż patrole wojskowe poza granicami państwa czy nawet krótkotrwałe starcia z
Indiami w 1962, 1967, 1987 czy w ubiegłym roku. Pekin najzwyczajniej nie tylko pogwałcił traktat z Bhutanem, ale i prawo międzynarodowe.
Nie czy, ale jakie kolejne agresywne kroki przedsięwezmą Chiny – takie pytanie nasuwa się analizując politykę zagraniczną komunistycznego reżimu. Jak zareagują Stany Zjednoczone? ONZ? Wydaje się, że społeczność międzynarodowa na niewiele może sobie pozwolić, gdyż jest związana tradycyjną dyplomacją. Pekin stosuje metodę nasuwającą na myśl III Rzeszę drugiej połowy lat 30. ubiegłego wieku – agresja i fakty dokonane są skuteczniejsze niż dyplomatyczne noty. Niestety, nie zanosi się na to, żeby Chiny zamierzały się zatrzymywać.
źródło:
portal tvp.info
#chiny
#pekin
#xi jinping
#usa
#waszyngton
#biały dom
#joe biden
#tajwan
#morze południowochińskie
#indie
#dyplomacja