Chińczyk Poom Lin spędził samotnie 133 dni na tratwie ratunkowej. Wymuszona kwarantanna spowodowana pandemią koronawirusa czy sugestie władz, by w tym trudnym czasie pozostawać w domu, potrafią być sporym wyzwaniem. Niedogodności są oczywiste i warto wtedy pokrzepić się myślą, że inni mają gorzej. Przymusowa samotność potrafi zmuszać ludzi, by podejmowali się ekstremalnych czynności, a mimo to wychodzili z tego z życiem. Jak Chińczyk Poom Lin, który spędził na tratwie 133 dni, po tym jak u-boot zatopił statek handlowy, na którym służył... Ludzkie ciało, umysł, duch są zdolne do wyjątkowych poświęceń. To miła myśl – stosując pewną hiperbolę – w czasach epidemii koronawirusa. Siedzenie w domu nie jest aż tak wymagającym zajęciem jak to, co spotkało amerykańskiego wspinacza Arona Ralstona w maju 2003 r. <br><br> Przenieśmy się zatem z nim do Parku Narodowego Canyonlands w stanie Utah. Podczas schodzenia cenionym przez miłośników tego typu atrakcji kanionem Bluejohn niefortunnie oberwany głaz najpierw uderza go w lewe przedramię, a potem przygniata prawe do ściany. <br><br> 27-letni miłośnik adrenaliny z Indianapolis jest skazany na siebie, nie może liczyć na pomoc, bo też nikomu nie mówił o swoich planach. To złamanie podstawowej zasady, ale błędów jest więcej. Ralston nie jest też nadzwyczaj dobrze przygotowany do wyprawy. Ma latarkę za 15 dolarów i jakiegoś darmowego multitoola. Z zapasów ma niecałe pół litra wody, za suchy prowiant muszą mu wystarczyć dwa burritos. <br><br> <b>Kwestia życia lub śmierci</b> <br><br> Walka z ważącym około 360 kg głazem jest z góry skazana na porażkę, mimo to Aron dzielnie i mężnie próbuje wyswobodzić rękę, wiedząc, że w tym przypadku to kwestia życia lub śmierci. Tak mija mu pięć dni, podczas których wypija resztkę wody i odwodniony zaczyna wpadać w stan delirium. Pragnienie musi zaspokajać własnym moczem. <br><br> Ralston ryje na ścianie swoje imię, datę urodzenia i spodziewaną datę śmierci; nagrywa pożegnalne wideo, które – liczy – otrzymają kiedyś jego bliscy. Pojawiają się halucynacje, widzi, jak gra ze swoim nienarodzonym dzieckiem odciętą ręką. Czuje, że może nie przetrwać nocy, mimo to nie poddaje się.Rozumie, że to, czy przeżyje, zależy od amputowania i tak już martwej ręki. Odsunąć głazu się nie da, trzeba ciąć. W ramach przymiarek testuje różne rodzaje ucisków. Musi wystarczyć zwinięty plecak. Nawet trudno sobie wyobrazić, co czuje, gdy przy pomocy kostki zakłada na ręce dźwignie, co powoduje pęknięcie kości promieniowej i łokciowej. Musi strzaskać rękę, bo wie, że jego multitool nie poradzi sobie z przecięciem kości... <br><br> Można zaczynać właściwą operację. Ralston tępym ostrzem o długości około 5 cm przecina tkankę miękką wokół złamania, a potem kombinerkami również oporne ścięgna. Potrzaskane kości już nie stanowią przeszkody. Amputacja zajmuje około godziny, pacjent jest na tyle przytomny, że na koniec zostawia arterię, żeby się przedwcześnie nie wykrwawić. <br><br> <b>Droga przez mękę</b> <br><br> Ręka wolna, ale trudno powiedzieć, żeby miał z górki. Musi zjechać po linie z około 20-metrowej, stromej ściany, a potem – odwodniony, w palącym południowym słońcu – przejść około 13 km do swojego auta. Ma szczęście, idąc do samochodu spotyka trzyosobową holenderską rodzinę, Erica i Monique Meijerów z synem Andym. <br><br> Dostaje wodę i jedzenie. Wybawiciele dzwonią po pogotowie ratunkowe dla oberwańca z uciętym przedramieniem. Aron, chudszy po 127 godzinach uwięzienia o 18 kg i uboższy o jedną czwartą objętości krwi, nie musi już jechać nigdzie autem. Półprzytomnego zabiera helikopter, na pokładzie jest około cztery godziny po przymusowym zabiegu. Ratownicy są na miejscu bardzo szybko, bo rodzina na własną rękę organizuje akcję poszukiwawczą, którą, znając upodobania Ralstona, zawężono właśnie do Canyonlands. <br><br> Odcięte przedramię nie pozostało w czeluściach kanionu. Władze parku narodowego wysłały 13 pracowników, którzy przy pomocy wyciągarki i hydraulicznego dźwigu przesunęli głaz, dzięki czemu można było wyciągnąć osobliwy artefakt. Przedramię zostało skremowane i oddane byłemu właścicielowi. <br><br> Pół roku później, w swoje 28. urodziny, Ralston pojechał na miejsce ponurej przygody z dziennikarzem NBC Tomem Brokawem i ekipą telewizyjną. W kanionie rozsypał prochy swojego przedramienia. Wyjaśnił, że to ich miejsce. <br><Br> Wspinacz stracił ramię, ale zyskał sławę. Jego historią zainteresowały się media. Wyprawa posłużyła również za motyw filmu „127 godzin” Danny'ego Boyle'a, który doczekał się sześciu nominacji do Oscara.<b>Życie po życiu</b> <br><br> Mimo tylko jednej sprawnej ręki, Aron Ralston nie zrezygnował ze wspinaczki. Na życie zarabia, wygłaszając mowy motywacyjne, za które każe sobie słono płacić. Chętnych do wysłuchania jego inspirującej historii nie brakuje. <br><br> – Mogłem umrzeć w kanionie, ale kiedy się z niego wydostałem, poczułem się, jakbym się urodził na nowo. Jedno życie osiągnęło kres i zaczęło się nowe. Koniec może być też początkiem – wyjaśnił filozoficznie w jednym z wywiadów. <br><br> Racja, tylko koniec jest przede wszystkim końcem i trzeba niemało samozaparcia, by również – wbrew wszelkim przeciwnościom – stał się również początkiem. Z takimi przeciwnościami zmierzył się też Chińczyk Poom Lin, rekordzista pod względem samotnego dryfowania na tratwie na otwartym morzu. On również musiał się zmierzyć z osobliwościami, o których nikomu się nie śniło. <br><br> Urodził się 8 marca 1918 r. na chińskiej wyspie Hajnan. Przed wybuchem II wojny światowej mieszkał w Hongkongu, wówczas brytyjskiej kolonii. Po japońskim ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941 r. zaciągnął się do Brytyjskiej Marynarki Handlowej, oceniając, że będzie to bezpieczniejsze rozwiązanie niż czekanie na to, co zrobią Japończycy po wkroczeniu na wyspę. <div class="facebook-paragraph"><div><span class="wiecej">#wieszwiecej </span><span>Polub nas</span></div><iframe src="https://www.facebook.com/plugins/like.php?href=https%3A%2F%2Fwww.facebook.com%2Ftvp.info&width=450&layout=standard&action=like&show_faces=false&share=false&height=35&appId=825992797416546" height="27" scrolling="no" frameborder="0" allowTransparency="true" ></iframe></div> Poom Lin został zaokrętowany jako drugi steward w mesie na parowcu SS „Benlomond”, zwodowanej w styczniu 1922 r. jednostce handlowej, wyprodukowanej przez spółkę Irvine's Shipbuilding & Dry Docks Co. Ltd. w West Hartlepool. Na czasy pokoju okręt się jeszcze nadawał, ale był mało przydatny podczas wojny. Dołożone uzbrojenie miało niewielkie znaczenie wobec torped okrętów podwodnych, do tego jednostka była zbyt powolna, by pływać w konwoju. Załoga, zdana na siebie, musiała cały czas uważać, by nie natrafić na wroga.W październiku 1942 r. „Benlomond” należący do spółki Ben Line Steamers wypłynął z Kapsztadu w RPA do Paramaribo w Gujanie Holenderskiej, kolonii w Ameryce Południowej, a potem do Nowego Jorku. Był to jego ostatni rejs. <Br><Br> Przenieśmy się zatem na mroczne wody południowego Atlantyku. Mamy 23 listopada, jest noc. Na pokładzie brytyjskiej jednostki znajdują się 54 osoby, oprócz kapitana i Pooma – 44 innych członków załogi i ośmiu kanonierów. <br><br> <b>Łatwy cel</b> <br><br> Parowiec namierza niemiecki U-172 z 10. Flotylli U-bootów. To jego trzeci patrol, trwa już ponad dwa miesiące i jest szczególnie owocny. Samotna jednostka zostaje dostrzeżona na pozycji 0°18′00″N 38°27′00″W, około 750 mil morskich (1210 km) na wschód od ujścia Amazonki. Zidentyfikowany cel jest łatwy do zniszczenia i znajduje się na wyciągnięcie ręki. Korvettenkapitän Carl Emmermann nie zamierza przegapić okazji. <br><br> Szybka decyzja i w kierunku brytyjskiej jednostki płyną dwie torpedy. Obie sięgają celu i rażony okręt zaczyna błyskawicznie tonąć. Pod powierzchnią znika już po dwóch minutach. Chwilę przed eksplozją kotłów w maszynowni nasz drugi steward chwyta kamizelkę ratunkową i wyskakuje za burtę. Jak na filmie. <br><br> Jako jedyny przeżyje zagładę „Benlomonda”. Dostrzega jeszcze kilku marynarzy próbujących płynąć do odległej tratwy ratunkowej, ale ta odpływa, a ich czeka śmierć. Sam nie jest najlepszym pływakiem, ale ma kapok i trzyma głowę wysoko w górze, żeby wypatrzeć coś, czego będzie można się złapać. Po dwóch godzinach w wodzie odnajduje pustą 2,5-metrową tratwę ratunkową, model opracowany przez amerykańskiego wynalazcę Horace'a Carleya. Ostatkiem sił dopływa około 30 metrów i wdrapuje się na nią. <br><br> Cud – znajduje kilka paczek ciastek, 40-litrowy zbiornik z wodą, nieco czekolady, worek cukru w kostkach, do tego kilka rac świetlnych, dwie świece dymne oraz latarkę i linę, którą Poom będzie się przewiązywał w pasie podczas sztormów, żeby nie wypaść tratwy. <br><br> Nowa jednostka może nie jest luksusowym wycieczkowcem, ale nie ma co wybrzydzać. Na rogach są cztery maszty ściągnięte brezentowym dachem, który chroni przed palącym słońcem, do tego jeszcze trochę brezentu, z którego można zrobić nadburcie chroniące przed wiatrem i mniejszymi falami. <br><br> <b>Niczym MacGyver</b> <br><br> Zapas słodkiej wody to skarb, ale nie wystarczy na zawsze. Poom rachuje, że jeżeli będzie jadł dwa ciastka dziennie i wypijał minimalną ilość wody, będzie mógł przeżyć około miesiąca. W końcu musi zacząć łapać deszczówkę w brezentowy dach. Gdy kończy się prowiant zaczyna łapać ryby. Z tym radzi sobie niczym MacGyver. Z latarki wyjmuje drut i robi z niego haczyk, który przywiązuje do konopnego sznurka. Hak na większą zdobycz robi z gwoździa, który paznokciami, zębami i puszką po ciastkach wyjmuje z drewnianego pokładu.Pomysłowość stewarda rozwija się w postępie geometrycznym. Nie zjada mdłych ryb od razu, surowych, oprawia je nożem wykonanym z cynowej puszki, a następnie suszy na lince między masztami. Oczywiście nie wszystko idzie, jak należy. Przytrafia się sztorm, który pozbawia rozbitka zapasu wody i ryb. Poomowi udaje się przeżyć dzięki schwytanemu ptakowi, którego krwią się syci. <br><br> Udaje się również złowić rekina. Używając resztek złapanego ptaka jako przynęty, chwyta około półmetrową sztukę i wyciąga go podwójnie splecioną liną. Ryba jeszcze walczy na pokładzie, ale po zdzieleniu dzbankiem wypełnionym wodą morską przestaje. Poom rozcina rekina i wysysa jego krew w z wątroby, co pozwala zaspokoić pragnienie, gdyż już od pewnego czasu nie padało. Pokrojone płetwy, przysmak kuchni azjatyckiej, zawiesza do wysuszenia na słońcu. <br><br> Chińczyk nie narzeka na nadmiar zajęć. Liczy dni, zawiązując węzełki na sznurku, ale potem zostawia tę metodę na rzecz liczenia pełni księżyca. Żeby utrzymać formę, pływa wokół tratwy, oczywiście o ile w pobliżu nie ma rekinów. Dzięki temu, gdy już zostanie odnaleziony, może poruszać się o własnych siłach. <br><br> <b>Ratunek na wyciągnięcie ręki</b> <br><br> W zasadzie aż trzykrotnie jest bliski uratowania. Za pierwszym razem mija się z niezidentyfikowanym alianckim statkiem handlowym. Poom przekonywał później, że nie podjęto go z morza ze względu na to, że jest Chińczykiem. Marynarze mieli nawet coś do niego krzyczeć i nie przejęli się, że odpowiada po angielsku. Przypuszcza się, że załoga obawiała się, iż jest on „przynętą”, a zwłoka w podróży ściągnie na nich torpedy niemieckiego okrętu podwodnego. <br><br> Przy innej okazji niedaleko tratwy przelatuje eskadra samolotów patrolowych amerykańskiej marynarki wojennej. Jedna z maszyn zrzuca nawet boję radiową, ale przychodzi sztorm, który odrzuca jednostkę Pooma na wiele kilometrów. Jak pech to pech. <br><br> Trafia się jeszcze niemiecki okręt podwodny, którego załoga przestrzeliwuje karabiny maszynowe, prując w mewy, ale nieprzyjaciel nie zwraca uwagi na niefortunnego stewarda.Jak przyznaje potem, były to jego najtrudniejsze momenty, wówczas najmocniej odczuwał samotność. Z jednej strony ratunek był tak blisko, z drugiej – tak daleko. Los może jednak nie jest taki okrutny. Na przełomie marca i kwietnia Poom dostrzega, że woda zmienia kolor, już nie jest ciemnoniebieska. Znać, że ląd musi być niedaleko. <br><br> W końcu 5 kwietnia 1943 r. Poom dociera do lądu. Trafia do ujścia jakiejś rzeki. Gdzie? Co to za rzeka? Jakie to ma teraz znaczenie, gdy się 133 dni spędziło na łupinie pośród bezkresnego oceanu. Okazuje się, że rozbitek jest w Brazylii. Ratują go trzej lokalni rybacy, którzy trzy dni później dostarczają rozbitka do portowego miasta Belem. <br><br> <b>Cud medyczny</b> <br><br> Lekarze są pod wrażeniem. Wprawdzie pacjent stracił 9 kg, ale dziw bierze, że po tak długim czasie na niewielkiej powierzchni może się normalnie poruszać. Poom spędza w szpitalu dwa dni, po których brytyjski konsul organizuje mu transport do Wielkiej Brytanii, przez Miami i Nowy Jork. Tam dzieli się z amerykańskimi wojskowymi swoimi przeżyciami, które zostaną wykorzystywane jako materiał szkoleniowy dla marynarzy i lotników. <br><br> Prawdziwa chwała spływa na niego w Wielkiej Brytanii. Król Jerzy VI odznacza Pooma Medalem Imperium Brytyjskiego, zaś przewoźnik Ben Line Steamers daje mu złoty zegarek. Na Wyspach również służy marynarce, tym razem Royal Navy, swoimi wspomnieniami, które mają pomóc w szkoleniu marynarzy na wypadek konieczności przetrwania po zatonięciu okrętu. <br><br> Mglista Wielka Brytania mu nie służy, po wojnie chce wyemigrować do Stanów Zjednoczonych, ale okazuje się, że kwoty imigranckie dla Chińczyków zostały wyczerpane. Do Chin wracać nie ma po co. Kraj jest w trudnej sytuacji, wkrótce zajmą go komuniści. <br><br> W końcu udaje się wyjechać do USA. Pomogła swoista popularność i wsparcie senatora Warrena Magnusona, który pomógł pokonać przeszkody legislacyjne i uzyskać amerykańskie obywatelstwo. <br><br> Poom Lin zmarł 4 stycznia 1991 r. na Brooklynie. Miał 72 lata. Do dziś nikt inny nie spędził tyle czasu na tratwie ratunkowej. – I nie życzę nikomu, by musiał pobić mój rekord – podkreślał. Biorąc pod uwagę przeżycia jego czy Arona Ralstona, odrobina obecnej przymusowej kwarantanny to betka. Można ją wykorzystać na zrobienie czegoś konstruktywnego.