Przed 1989 rokiem doszło do wielu uprowadzeń samolotów pasażerskich. World Trade Center, Czarny Wrzesień. Porwania samolotów są uważane za sól współczesnego terroryzmu. Ale nie tylko. W PRL doszło do około 20 takich prób. Nikt jednak nie chciał zabijać cywilów w imię jakichś wynaturzonych idei. Dominowała chęć życia. Życia w lepszym świecie. Jak w przypadku Rudolfa Olmy, który grożąc bombą chciał zmusić pilota samolotu pasażerskiego do lotu do Wiednia. Niefortunnie ładunek eksplodował... Przenieśmy się do 1969 r. Schyłkowy okres rządów Władysława Gomułki. 19 października samolot Ił-18 lecący do Brukseli z międzylądowaniem w Berlinie Wschodnim porywają dwaj młodzi Niemcy z NRD – Peter Klemt i Ulrich von Hof. Komunistyczny reżim nie chce puścić ich na Zachód, więc wybierają taką metodę. <br><br> Wnoszą na pokład rewolwery i każą lądować w Berlinie, ale nie zgodnie z rozkładem na Schoenefeld w radzieckiej strefie okupacyjnej, a na Tegel – w sektorze francuskim. Akcja się udaje, choć Klemt i Hof zostają skazani w RFN na dwa lata więzienia, ale to i tak lepsze niż całe życie w „enerdówku”. Pojawia się jednak nieoczekiwany skutek. PRL, najweselszy barak w socjalistycznym obozie, zalewa fala uprowadzeń samolotów. <br><br> I tak, 5 czerwca 1970 r. An-24 lecący ze Szczecina do Gdańska musi lecieć do Kopenhagi. Po czterech dniach następuje próba porwania innego „antka” lecącego z Katowic do Warszawy. 7 sierpnia kolejny antonow, ponownie ze Szczecina, zamiast w Katowicach ląduje na zachodnioberlińskim lotnisku Tempelhof. <br><br> <b>Milicja zamiast wolności</b> <br><br> 19 sierpnia Ił-14 zostaje porwany nad Gdańskiem i piloci zamiast do Warszawy są zmuszeni lecieć na wyspę Bornholm. Takie uprowadzenia najczęściej się udawały, ale zdarzało się – w przypadku wieczornych i nocnych lotów – że samolot lądował w Polsce. Po prostu obsługa lotniska wyłączała światła, nie było widać, co to za port i zamiast upragnionej wolności na porywaczy czekali panowie milicjanci. <br><br> Wreszcie mamy 26 sierpnia; tak gładko tym razem nie poszło. Jest godzina 17.30. Z lotniska Katowice-Pyrzowice – rekordzisty jeżeli chodzi o liczbę porwań (8) – startuje samolot Polskich Linii Lotniczych LOT Antonow An-24w. Lotnisko docelowe – warszawskie Okęcie.Na pokładzie znajduje się 28 osób. Wśród nich cichy 27-latek, Rudolf Olma z Bielska-Białej. Z jakiegoś powodu wiezie tort, jakby w stolicy nie było cukierni. Oczywiście są, ale żadna nie serwuje nadzienia, jakie upatrzył sobie młody mężczyzna. W torcie, między dwoma waflami oblanymi czekoladą, znajduje się plastikowa torba a w niej dwie laski trotylu o wadze 400 gramów z wyzwalaczem i 9-woltową baterią. Do tego zegarek. W siatce z pomarańczami i słodyczami tort nie wzbudzał podejrzeń. <br><br> Po około minucie lotu, gdy samolot osiąga wysokość około 1,5 tys. metrów, Olma wstaje, podchodzi do kabiny pilotów, opiera się o nie plecami, pokazuje tort i krzyczy (żeby zagłuszyć ryk silników), że to porwanie. Następnie każe stewardesie przekazać kapitanowi, by zamiast do Warszawy leciał do Wiednia. W przeciwnym razie dojdzie do eksplozji bomby ukrytej w cieście. Żeby ją zdetonować, wystarczy pociągnąć za sznurek przyczepiony do palca, który również pokazuje współpasażerom. <br><br> <b>Jak hinduskie krowy</b> <br><br> Co ciekawe, pasażerowie są zaskakująco spokojni. Jak dotąd wszystkie porwania zakończyły się happy endem, a też zapewne niejedna osoba na pokładzie z przyjemnością zamieniłaby życie w siermiężnym PRL na o wiele bogatszą i spokojniejszą Austrię. <br><br> – Pod waszymi drzwiami stoi facet z granatem. Mówi, że chce lecieć do Wiednia, bo jak nie, to go rzuci – krzyczy stewardesa do pilota antonowa kpt. Jerzego Ziomka. <br><br> Olma chce tylko nastraszyć załogę, żadnej detonacji nie planuje. Dzieje się jednak coś nieoczekiwanego. Samolot wykonuje gwałtowny manewr, porywacz traci równowagę, tort leci i po gwałtownym szarpnięciu sznurka – tak jak objaśniał 27-latek – eksploduje w powietrzu.Cud. Gdyby tort wybuchł na podłodze, najpewniej uszkodziłby przewody paliwowe i wszyscy by zginęli. Na szczęście eksplozja następuje na wysokości około półtora metra. W jej wyniku Olma traci oko, rękę, doznaje poparzeń twarzy i klatki piersiowej. Rannych zostaje również 23 pasażerów, większość doznała uszkodzeń wzroku i słuchu, dwóch ma zmiażdżone jądra, ale wszyscy żyją. <br><br> <b>„Palimy się!”</b> <br><br> – Kiedy nastąpił wybuch, pomyślałem, że to jakaś zorganizowana grupa, że idą na całego i podejmują niesłychanie brutalne środki. Wyglądało na to, że ci ludzie kompletnie nad sobą nie panują. Bałem się, że mają jeszcze inne ładunki wybuchowe. Kątem oka obserwowałem drzwi wejściowe, spodziewając się, że zaraz ktoś wtargnie z pistoletem. Minęło kilka sekund i usłyszałem krzyk mechanika: „Palimy się! Pożar!” – opowiadał pilot. <br><br> – Kabina tak bardzo wypełniła się dymem, że już w ogóle nie było widać deski przyrządów. Jedynym, co mogłem w tej sytuacji zrobić, było otworzenie okna. Inaczej nie dało się rozhermetyzować samolotu. Hałas był potworny – wspominał kpt. Ziomek. <div class="facebook-paragraph"><div><span class="wiecej">#wieszwiecej </span><span>Polub nas</span></div><iframe src="https://www.facebook.com/plugins/like.php?href=https%3A%2F%2Fwww.facebook.com%2Ftvp.info&width=450&layout=standard&action=like&show_faces=false&share=false&height=35&appId=825992797416546" height="27" scrolling="no" frameborder="0" allowTransparency="true" ></iframe></div> Mechanik Janusz Tołłoczko był wstrząśnięty widokiem, choć, jak przyznał, gdy zajrzał do przedziału pasażerów, nie było widać krwi. <br><br> – Przed oczami mam obraz pasażerów, próbujących zasłonić sobie twarze. Ręce mieli rozczapierzone i miały kolor czekoladowy. W kabinie było pełno dymu – zeznał. <br><br> Do dziś tak naprawdę nie wiadomo, dlaczego doszło do wstrząsu. Oficjalna wersja jest taka, że kpt. Ziomek usłyszał wezwanie stewardesy, wyłączył autopilota i przeszedł na sterowanie ręczne. Nieoficjalnie mówiło się, że pilot chciał przewrócić porywacza, licząc, że bomba nie wybuchnie, a wówczas byłby bohaterem, ale to raczej mało prawdopodobne. Sam pilot i tak został bohaterem, gdyż zdołał bezpiecznie posadzić samolot na płycie lotniska w Pyrzowicach.<b>Nie „na lipę”</b> <br><br> – Najwięcej porwań samolotów pasażerskich było za Gierka – mówi portalowi tvp.info Cezary Orzech, rzecznik lotniska Katowice-Pyrzyce i miłośnik awiacji. – Wtedy nie było z tym problemów. Nie było kontroli pirotechnicznych. Zawsze można było ściemnić i się zostało wpuszczonym na pokład. Olma postanowił nie robić tego „na lipę”. Robił wycieczki, często latał z bratem i jego narzeczoną do Warszawy i jak mi powiedział, nigdy mu nie sprawdzano bagażu. <br><br> Teraz coś takiego nie mogłoby mieć miejsca. – Kilka lat temu na jeden z bagaży zareagowały wszystkie detektory. Okazało się, że w środku były... skażone chemią pomidory – opowiada ze śmiechem Orzech, dziennikarz dokumentalista. <br><br> Milicja z miejsca zatrzymuje Olmę. Jego obrażenia są na tyle poważne, że na kilka tygodni trafia do szpitala. Śledztwo trwa siedem miesięcy. Po nim – pokazowy proces. Przed sądem – jak odnotowuje prasa – porywacz potrafi wzbudzić litość. Bez oka, ręki, ze śladami poparzeń na ciele opowiada, że nikomu nie chciał zrobić krzywdy. <br><br> Wskazuje, że kilka razy starał się o paszport, ale za każdym razem mu odmawiano. Zdecydował się więc porwać samolot i uciec do Wiednia. <br><br> – Olma czuje się Niemcem, jak jego ojciec. W 1945 r. miał być, podobnie jak wszyscy Niemcy, deportowany z Górnego Śląska, ale poważnie zachorował i nie mógł wsiąść do pociągu. Rodzina została w Polsce, a jego ojciec wkrótce zmarł. Matka pracowała potem jako m.in. sprzątaczka, on sam przez pewien czas był w domu dziecka. Zdecydowanie nie miał łatwego dzieciństwa – przyznaje Orzech. <br><br> <b>Jak było z trotylem</b> <br><br> Podczas śledztwa Olma zeznaje, że pomysł porwania samolotu pasażerskiego zaświtał mu w głowie, gdy podczas wyprawy na ryby znalazł kostkę trotylu. <br><br> – Mnie opowiedział, że zobaczył dwóch łowiących „na trotyl”, pogonił ich i miał materiał wybuchowy, zaś tort przygotowała narzeczona brata – mówi rzecznik lotniska w Pyrzowicach.Wyrok zapada już po 13 dniach. Olma zostaje skazany na 25 lat więzienia. Jego skrucha jest jak najbardziej szczera, po ogłoszeniu wyroku wszystkich przeprasza. Jasne jest, że nie chciał nikomu uczynić krzywdy, tylko dostać się do kraju, z którym czuł się najbardziej związany. <br><br> – Jego brat został skazany na trzy albo pięć lat więzienia i wciąż mieszka w Bielsku-Białej, jest alkoholikiem. Narzeczona brata została natomiast uniewinniona. Obecnie mieszka w Kanadzie – wskazuje Orzech. <br><br> Można powiedzieć, że porywaczowi się upiekło, gdyż wiceprokurator wojewódzki Paweł Bednarek straszył go nawet wyrokiem śmierci. Co ciekawe, niedługo potem prok. Bednarek, który wyrażał głębokie oburzenie, że podsądny jest podły i nie kocha socjalizmu, sam uciekł do Niemiec. Zrobił to podczas wycieczki do Austrii. Legitymację partyjną, której zawdzięczał awans, zostawił w służbowym biurku. <br><br> Zachowała się dokumentacja więzienna Olmy. Wiadomo, że na pierwszą przepustkę zwolniono go dopiero po dziewięciu latach. Na pięciodniowy urlop pozwolono mu dopiero po 12 latach odsiadki. Jego kolegą spod celi był szablista, Jerzy Pawłowski, sześciokrotny medalista olimpijski, w tym mistrz olimpijski z Meksyku z 1968 r. Pawłowski też nie był żadnym kryminalistą. Wybitny sportowiec był szpiegiem CIA, działającym pod pseudonimem „Paweł”. <br><br> <b>Raporty dla CIA</b> <br><br> Jako członek wojskowego klubu Legia Warszawa Pawłowski przekazywał głównie informacje personalne i towarzyskie o osobach z kręgów polityczno-wojskowych. Również został skazany na 25 lat więzienia i zdegradowany ze stopnia major do szeregowego, ale został ułaskawiony po niecałych 10 przed wymianą aresztowanych szpiegów pomiędzy CIA a KGB. <br><br> Do wymiany miało dojść w 1985 r. na moście Glienicke między Poczdamem a Berlinem, gdzie zwykle odbywały się takie rzeczy. Pawłowski miał być wymieniony m.in. za Mariana Zacharskiego, ale zdecydował się zostać z Polsce. Olma nie miał zamiaru zostawać.Porywacz został zwolniony za wzorowe sprawowanie 1988 r., po 17 latach za kratami. PRL już się walił, ale Olma nie zamierzał od środka oglądać upadku. Pozbierał na wycieczkę Orbisu do Hamburga i już nie wrócił do kraju. Mieszka pod Frankfurtem. <br><br> – Odwiedzałem go. Ma małe, ale ładne mieszkanie socjalne, pokój z kuchnią. Gdy raz do niego przyjechałem, poczęstował nas tortem, bardzo śmieszne – opowiada Cezary Orzech. <br><br> Pracował w Niemczech legalnie i nielegalnie. Obecnie jest na emeryturze. Społecznie zajmuje się ochroną grobów niemieckich żołnierzy. Skleja również samoloty. W mieszkaniu ma setki modeli, a trzeba pamiętać, że robienie tego jedną ręką nie jest takie proste. <br><br> <b>Załoga godzi się na porwanie</b> <br><br> Liczba porwań samolotów pasażerskich zmalała, gdy rządziła ekipa Edwarda Gierka, częściowo dlatego, że zdobycie paszportu było już znacznie łatwiejsze. Nie oznacza to, że uprowadzenia ustały.<br><br> Jedno z najgłośniejszych zorganizował kpt. Czesław Kudłek. 12 grudnia 1982 r. pilot lecący z Warszawy do Wrocławia poinformował załogę An-24, że zamiast tego poleci do Berlina Zachodniego, ta wyraziła zgodę. <br><br> Kudłek chciał już wcześniej uciekać, na 13 grudnia 1981 r. miał wykupione bilety do RFN dla swojej rodziny, ale po ogłoszeniu stanu wojennego władze PRL zawiesiły loty. Pilot skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji. Po uzyskaniu zgody załogi skłamał pasażerom, że we Wrocławiu odbywają się ćwiczenia wojskowe i został przekierowany do Szczecina. Naziemnym kontrolerom lotu powiedział natomiast, że uzbrojony porywacz każe mu lecieć do Berlina. <br><br> Nad NRD antonowa przechwyciły radzieckie i enerdowskie myśliwce. Sowieci nie lubili ucieczek z krajów powszechnej szczęśliwości i straszyli załogi oraz pasażerów porwanych samolotów. <br><br> – Piloci potrafili zrobić „świecę”, czyli pikowanie tuż przed nosem takiego samolotu. Mogło to spowodować odcięcie tlenu w silnikach, które wówczas dusiły się i odmawiały posłuszeństwa. W ten sposób bez zestrzelenia można było doprowadzić do katastrofy – tłumaczy Cezary Orzech.Kpt. Kudłek udał, że podporządkowuje się pilotom myśliwców – wypuścił podwozie i zszedł do lądowania na wschodnioberlińskim lotnisku Schoenefeld. Gdy myśliwce odleciały, poderwał antonowa i poleciał 15 km dalej, na Tempelhof. <br><br> <b>Cel – Tempelhof</b> <br><br> Lotnisko leżące w amerykańskiej strefie było marzeniem i celem wielu porywaczy. Po incydencie z udziałem kpt. Kudłeka zachodnioniemiecka prasa zaczęła żartobliwie tłumaczyć skrót PLL LOT jako „Landet Oft in Tempelhof”, czyli „ląduje często na Tempelhof”. <br><br> Kilka lat wcześniej Maciej Zembaty napisał piosenkę pt. „Tempelhof”. „Pociłem się jak ruda mysz / A w głowie była jedna myśl / Tempelhof! / Siedziało czterech tu i tam / I każdy z nich na cel mnie brał / Tempelhof! (…) Naciskam guzik, stało się / Już stewardesa do mnie mknie / Tempelhof! / – Mam tutaj granat. Widzisz, nie?/ Więc każ im lecieć tam, gdzie chcę! / Tempelhof! / To się nie zdarza nawet w snach / Ja czuję ulgę, tamci w strach / Tempelhof! (…)” – śpiewał bard. <br><br> <iframe width="633" height="356" src="https://www.youtube.com/embed/JRgqeUXNURQ" frameborder="0" allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen></iframe> <br><br> Zdarzyło się nawet, że za pilotami, którzy wybrali wolność, wysłano kolejną ekipę i ta również nie wróciła. Uciekali oczywiście także piloci myśliwców. Ich liczba jest nieznana. Większości udało się przedostać do Niemiec czy do Szwecji, ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia i za pragnienie życia w wolności zapłacili najwyższą cenę.<b>Ostatni lot</b> <br><br> 16 lipca 1975 r. instruktor lotnictwa i oficer Ludowego Wojska Polskiego Dionizy Bielański uprowadził z Gawłówka niedaleko Bochni w Małopolsce cywilny dwupłatowiec An-2. Zamierzał polecieć do Austrii. Po przekroczeniu granicy z Czechosłowacją wysłano przeciwko niemu dwa Migi-21 i odrzutowiec szkoleniowy Aero L-29 Delfin. <br><br> Choć czechosłowackie prawo nie pozwalało strącić cywilnej maszyny, po wezwaniach do lądowania i strzałach ostrzegawczych Bielański został zestrzelony serią z karabinu maszynowego przez pilota Delfina kpt. Vlastimila Navrátila. Rozbił się w okolicach słowackiej miejscowości Kúty, zaledwie 8 km od granicy z Austrią. Rozkaz strącenia wydali czechosłowaccy wojskowi powołując się na rozkaz z PRL, pochodzący od ówczesnego szefa MON gen. Wojciecha Jaruzelskiego... <br><br> Do Austrii udało się dotrzeć ppor. Edwardowi Pytce, instruktorowi z Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Radomiu. 7 sierpnia 1952 r. chciał przedrzeć się myśliwcem Jak-9 do Berlina Zachodniego. Klucząc przed pościgiem, zużył niemal całe paliwo i musiał lądować w tym kraju, który jednak w tym czasie pozostawał pod okupacją sowiecką. Władze deportowały go do PRL. <br><br> Sądzony za zdradę ppor. Pytko został skazany na śmierć i 29 sierpnia 1952 r. w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie wykonano na nim wyrok. 1 marca 2015 r. Instytut Pamięci Narodowej ogłosił, że jego szczątki wraz z innymi odnaleziono w Kwaterze na Łączce na Powązkach.