Polskość odciśnięta w śniegu. Zamknięcie polskiego konsulatu w Irkucku pod koniec 2025 r. kończy rozdział dyplomatycznej obecności Polaków na Syberii, ale nie kasuje wspomnień o setkach tysięcy zwykłych ludzi, takich jak Zoja. Powinniśmy być przygotowani na wszystkoPiątek, 21 grudnia 1945, Bijsk na Ałtaju. Mróz ściska do -30°C, drobny, suchy śnieg wiruje w powietrzu. 21-letnia Zoja Tymoszycka siada przy stole w maleńkim pokoiku drewnianego domku przy ulicy Gorkiego 130 – pokoiku, który bez matki wydaje się jej nagle nieproporcjonalnie wielki i pusty – i pisze list do ojca Michała w Nowodworach na Podlasiu:„Kochany, drogi mój Tato!Listów od Ciebie już dawno nie dostajemy. Mama jest bardzo chora. Wada serca. Tatku drogi, bardzo się nie smuć. To wola Boga i będzie tak, jak On sobie życzy. Powinieneś być przygotowany na wszystko, nawet na najstraszniejsze”.Matka Zoi, Wiera Tymoszycka z domu Wiewiórowska, zmarła dziesięć dni wcześniej, 11 grudnia, po latach walki z sercem osłabionym głodem, ciężką pracą i syberyjskim mrozem. Zoja nie pisze wprost o śmierci – nie potrafi, nie chce, może jeszcze nie wierzy – tylko łagodzi cios, jakby tym samym mogła odsunąć prawdę. W głębi duszy wie jednak, że ojciec wcale nie będzie rozpaczał. Ale nie chce tego przyjąć i opisuje swoją codzienność: przeprawy przez zamarzniętą już Biję, kalkulacje opału i racji żywnościowych, które decydują, czy kolejnego dnia będzie czym napalić i czym oszukać ciągły głód.„Nie mamy drewna, musimy kupić i mamy mało ziemniaków, bo plonów prawie nie zebrałyśmy. Z mieszkaniem nie wiemy, co robić, potrzebny jest remont, a Nikołajewna podnosi czynsz” – zapisuje drżącą ręką, bo palce sztywnieją w rękawiczkach.Osiem miesięcy po zakończeniu wojny ona i dziesiątki tysięcy innych Polaków wciąż tkwią na Syberii. Zoja kończy list, składa kartkę i podchodzi do okna. W słabym blasku lampki-kopciłki widzi tylko czerń i wirujące srebrne płatki. Słyszy jak z cichutkim stukotem szemrzą o szybę i czuje, że to miejsce jest pułapką – prawdziwym więzieniem bez krat. Wielu przed nią wpatrywało się w ten sam widok, zwłaszcza u progu świąt Bożego Narodzenia, i traciło resztki nadziei, że kiedykolwiek uda się wrócić do domu.Zoja ma wrażenie, że jej smutek nie należy tylko do niej. To smutek stary jak sama Syberia, ciężki jak lód na rzece, wspólny dla wszystkich, których los tu rzucił.Polskość odciśnięta w śnieguOsobista tragedia Zoi była ledwie aktem rozbudowanego dramatu.Pierwsi Polacy trafili na Syberię już w XVI w. jako jeńcy wzięci do niewoli podczas bitew toczonych przez Cesarstwo Moskiewskie z Rzeczpospolitą. Jak zauważa historyk Joanna Getka, zesłania te „wpisują się w […] przemyślaną i zaplanowaną przez władców Imperium Rosyjskiego kolonizację terenów zauralskich”. Od samego początku surowy klimat wymuszał radykalne wybory i kształtował strategie przetrwania Polaków. Getka podsumowuje: „jedni przyjmowali prawosławie, unikając tym samym wcielenia do armii, inni – wcieleni do armii, najczęściej siłą – starali się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki, licząc na awans, poprawę losu i amnestię, inni przeciwnie, dezerterowali, narażając się w razie niepowodzenia na najsurowsze kary”. Czasami jednak, jak w bajce, na Syberii żebrak staje się królem. Taki los spotkał w XVII w. Nicefora Czernichowskiego, polskiego szlachcica, zesłanego z całą rodziną aż na Daleki Wschód, nad rzekę Amur. Tam doceniono jego umiejętności wojskowe i organizacyjne. Jego niezwykła historia zaczęła się jednak od zemsty – gdy carski wojewoda Ławrientij Obuchow porwał mu siostrę, Czernichowski zabił napastnika. Aby uniknąć kary, na czele garstki zwolenników uciekł na rubieże Amuru i na ziemiach niczyich między Rosją a Chinami zbudował warownię oraz osadę, którą nazwał Jaxa. Tak stał się władcą praktycznie niepodległego mikro-państwa, zawierał sojusze z miejscowymi Daurami i prowadził dyplomatyczną korespondencję z Pekinem. Ostatecznie zawarł ugodę z carem, który nie tylko go ułaskawił, ale nawet mianował wicewojewodą ałbazińskim. Jaxa, choć wcielona do Chin w 1689 r., na krótko stała się legendarnym wśród zesłańców symbolem nieprawdopodobnego awansu i autonomii na krańcach świata.Czytaj też: Rok białoruskiej agentury: Zdrady, prowokacje, raporty po 20 dolarówJednak dopiero masowe zsyłki po powstaniach, listopadowym i zwłaszcza styczniowym utrwaliły w polskiej wyobraźni potężny mit Syberii jako „ziemi przeklętej”, „lodowego piekła” czy „beznadziejnego piekła ziemskiego w pustynnej krainie wiecznego mrozu, lodu i śniegu”. Za tym symbolicznym, martyrologicznym obrazem kryła się jednak złożona, codzienna rzeczywistość, w której chłód odgrywał kluczową rolę. Zima definiowała wszystko: transport, poszukiwanie opału, nieustanną troskę o ciepłą odzież. Wbrew wyobrażeniu los zesłańców był zróżnicowany. Bogaci podróżowali własnymi powozami i wynajmowali ciepłe mieszkania, podczas gdy pozostali głodowali, zdani na nędzne rządowe racje i nierzadko wprost zamarzali. To doświadczenie dzieliło i różnicowało społeczność wygnańczą.A równocześnie długie miesiące izolacji stwarzały szczególne warunki do formowania wśród Polaków nowych postaw, nowych tożsamości. Badaczka Karina Gaibulina analizuje to zjawisko z perspektywy tzw. „syberyjskiego trójkąta”, czyli splotu „polskości”, „rosyjskości” i „wschodniości”. Zesłaniec, odcięty od rodzinnego kraju, zmuszony do funkcjonowania w strukturach obcego imperium i zderzony z zupełnie obcą kulturą Wschodu, „negocjował” w tej przestrzeni swoją pozycję. Mróz, będący wspólnym wrogiem, nierzadko niwelował dawne podziały między Rosjanami a Polakami i umożliwiał zawieranie nieoczekiwanych znajomości czy nawet przyjaźni. Z drugiej strony samotność i trud warunków pogłębiały poczucie wyobcowania i podtrzymywały narodowe mitologie. Zima była więc nie tylko fizyczną próbą, ale i katalizatorem procesów tożsamościowych. Paradoksalnie zesłanie – jak zauważył na przełomie XVIII i XIX w. niemiecki badacz Syberii, Peter Simon Pallas – mogło stać się sposobem na zachowanie własnej kultury. Było tak ze staroobrzędowcami zwanymi siemiejskimi (od ros. siem'ja – rodzina), którzy najpierw uciekli z Rosji do Rzeczpospolitej, a w XVIII w. zostali zabrani z powrotem przez carycę Katarzynę II i za karę zesłani nad Bajkał. Tam, za sprawą właściwej im pracowitości i abstynencji, nie tylko przetrwali, ale też zachowali swoją wiarę i kulturę. Rozmawialiśmy teraz telefonicznie z jednym z nich, ojcem Siergiejem z Muzeum Materialnej Kultury Staroobrzędowców Zabajkala z Tarbagataju, po południowo-wschodniej stronie jeziora. Zapytaliśmy go o Polskę. „Jacy my Polacy? – odpowiedział nasz rozmówca i wskazał na Syberię – Tu się urodziliśmy, tu mieszkamy, znaczy, to nasza ojczyzna”.Najtragiczniejsze oblicze Syberii pokazał jednak Stalin, który zarządził deportacje Polaków w latach 1940-1941. Setki tysięcy ludzi – głównie najsłabszych, kobiet, dzieci, starców – rzucono w środek syberyjskiej lub kazachstańskiej zimy, bez odpowiedniego ubrania, zapasów i dachu nad głową. Temperatury spadające do -50°C czyniły z mrozu narzędzie zagłady. Podstawowym, często niedostępnym elementem przetrwania były filcowe walonki; ich brak równał się śmierci z odmrożenia. „Polacy mieli marny ubiór, brnęli w śniegach, mieli odmrożone nogi, ręce, policzki i nosy. Dzieci zostawały same w przeludnionych [barakach]…” – relacjonuje jedna z ofiar. Zamarznięta na kamień ziemia uniemożliwiała pochówek; by wykopać grób, musiano godzinami rozgrzewać glebę i palić ogniska. Mróz paraliżował także nadzieję – obietnice amnestii były często iluzoryczne. Deportowanych ogłoszono wolnymi już w 1941 r., ale prawdą było, że pozostawali odcięci od świata.Lodowa pustynia pulsuje życiemPowiedzenie „Trudne czasy rodzą wielkich ludzi” – podobnie jak zapożyczone z Chin „obyś żył w ciekawych czasach” – jest w istocie przekleństwem. Nikt rozsądny nie życzy sobie ani trudnych, ani ciekawych czasów, bo ich koszty, rozliczane w ludzkim cierpieniu, bywają zbyt wysokie. Historia Polaków na Syberii pokazuje to aż nadto. Jednocześnie zdarza się, że ktoś w ekstremalnych warunkach potrafi zachować energię, ciekawość i konsekwencję – takim przykładem był m.in. Benedykt Dybowski, uczestnik powstania styczniowego, a później jeden z najwybitniejszych przyrodników swojej epoki.Po skazaniu i wieloletniej pracy przymusowej w Darasunie i Siwakowej, w listopadzie 1868 r. Dybowski z Wiktorem Godlewskim został przeniesiony nad Bajkał, do Kułtuku, niewielkiej osady na południowym krańcu jeziora, która zimą była odcięta od reszty Syberii. Naukowiec, zamiast traktować to jako kolejną formę izolacji, postanowił wykorzystać czas na badania terenowe. Zanim jednak mógł rozpocząć pracę, musiał zadbać o elementarne warunki przetrwania: zorganizować żywność, opał i odzież. Brzozowe polana kupował po 13 rubli za sążeń, koszt znaczny, zważywszy na skromne środki zesłańców. Ciepłe futra z upolowanych lisów i soboli oraz wojłokowe walonki pozwalały wytrzymać temperatury spadające do −40°C. Każda wyprawa wymagała więc przygotowania nie tylko samych badań, lecz także działań, które porównać można do wyprawy współczesnego alpinisty.Czytaj też: Zapomniane ludobójstwo. „Zestrzeliwaliśmy niemowlęta jeszcze w locie”Praca na skutej lodem tafli Bajkału była zajęciem trudnym, wymagającym skupienia. Sanie ciągnięte przez konia Ancypę sunęły po lustrzanej powierzchni, która – jak pisał Dybowski – wyglądała niczym „płyta kryształowa”. Lód przy brzegu miał ok. 10 cm grubości, ale im dalej od brzegu, tym robił się solidniejszy. Dybowski osobiście wykuwał przeręble oskardami, a następnie opuszczał w nie cylindry z przynętą z rybich wnętrzności. Wydobyte organizmy – kiełże, skorupiaki, mięczaki – trafiały od razu do butelek ze świeżą wodą. Jedna ekspedycja trwała do 6-8 godzin i wymagała nieustannej czujności: gwałtowne podmuchy wiatru, śnieżne zadymki i pękający lód nie raz zmuszały do szybkiego odwrotu.Najciekawsze odkrycia przychodziły jednak nie wtedy, gdy były zaplanowane, ale przypadkiem. W styczniu 1869 r., przy -35°C, koń Ancypa zatrzymał się przy starej przerębli. Klęcząc na lodzie, badacz zauważył pod powierzchnią drobny organizm, który załamywał promienie inaczej niż otaczający go lód. Dzięki naturalnemu „powiększeniu”, jakie dawała przejrzysta tafla, mógł dostrzec cechy świadczące o tym, że ma przed sobą nieopisany jeszcze przez naukę gatunek. Takich momentów, łączących przypadek z uważnością, było więcej.Zima nadawała strukturę życiu codziennemu: krótkie dni, ciemne poranki, praca w terenie, wieczorne zapisy i analiza zebranych próbek. Dybowski wspominał, że ciepła herbata z samowara była nieodłącznym elementem powrotów z lodowej tafli Bajkału. Pozwalała zachować równowagę psychiczną i dystans do trudów zesłania. Później zapisał też, że praca naukowa stała się dla niego czymś w rodzaju kotwicy, która nie pozwalała popaść w rozpacz.Efekty tych badań okazały się znaczące. W kolejnych latach założył jedną z pierwszych stacji biologicznych na Syberii i szczegółowo opisał faunę jeziora, od ryb po endemiczne foki bajkalskie. Dorobek Dybowskiego, obejmujący ponad 200 publikacji, ukształtował obraz Bajkału jako jednego z najciekawszych ekosystemów świata. Przed nim naukowcy uważali to miejsce za surowe i ubogie, nieatrakcyjne dla przyrodnika.Rząd i tak zawsze sam się wyżywi… nawet na SyberiiHistoria Dybowskiego pokazuje, jak w ekstremalnych warunkach niektórzy potrafili znaleźć siłę, by przetrwać, a nawet wzbogacić świat nauki i kultury. Taka postawa była jednak wyjątkiem, aktem indywidualnego oporu przeciw duchowej i fizycznej degradacji. Dla większości zesłańców rzeczywistość była walką nie tylko z mrozem i głodem, ale i poczuciem opuszczenia, bezsilności i systematycznej przemocy systemu.Ten system miał zazwyczaj twarz bezdusznej carskiej, a potem sowieckiej machiny represji. Ale było też i drugie oblicze. I gdy Zoja w Bijsku liczyła ostatnie polana drewna, a zesłańcy w tajdze zjadali własne psy, w ciepłych gabinetach i kasynach inna „Syberia” wiodła uprzywilejowaną egzystencję.Polska ambasada w Kujbyszewie (dziś Samara), jeszcze w europejskiej części Rosji, przeniesiona tam w październiku 1941 r. z Moskwy, miała służyć jako centralny organ koordynujący opiekę nad polską ludnością cywilną w ZSRR po ogłoszeniu amnestii. Prowadzić dystrybucję darów z Londynu, USA i Wielkiej Brytanii, wydawać zaświadczenia umożliwiające przemieszczanie się po kraju, organizować zakłady opieki jak sierocińce czy szpitale, oraz reprezentować interesy zesłańców wobec władz radzieckich. Ambasada powołała delegatury – jedna z nich była w Barnaule, 160 km od Bijska. A tam przedstawiciele, mężowie zaufania, ale Polacy, tacy jak Zoja, nie widzieli ich na oczy. Chaos, brak komunikacji i opieszałość sprawiły, że Tymoszyccy nie otrzymali nigdy żadnej pomocy – ani darów, ani zaświadczeń. Jak pisał historyk Daniel Boćkowski w „Czasie nadziei”, „większość ciężarów związanych z udzielaniem pomocy spadła na dowództwo Armii Polskiej w ZSRR oraz formujące się dywizje, gdyż wojsko, jako pierwsze, otrzymało środki finansowe”.A przecież urzędnicy ambasady i delegatur mieli narzędzia, by nieść pomoc. Niestety polscy sybiracy byli przez nich ignorowani, by nie powiedzieć dosadniej. Kontrola NIK Rządu RP w Londynie, przeprowadzona w 1944 r., ujawniła skalę nadużyć. W okresie lipiec 1942-kwiecień 1943 z towarów, które winny być rozdzielane głodującym obywatelom polskim, do kasyna urzędniczego za darmo odesłano w samym tylko Kujbyszewie: mąki 350 kg, ryżu 450 kg i 1 worek, fasoli 250 kg, manny 360 kg, cukru 300 kg i 1 worek, masła 137 kg, mleka 504 puszki, bovrilu (wyciągu z wołowiny) 67 flakonów, smalcu 188 kg, herbaty 10 kg, konserw mięsnych 172 puszki i 11 kg, konserw jarzynowych 72 puszki, grapefruitów 10 puszek, kawy 25 kg i 1 skrzynię, kakao 70 puszek, sera 144 kg, owoców suszonych 50 kg i 1 skrzynia, dżemu 38 puszek i 12 kg. I to tylko dane jednej placówki, w dodatku jawne.Oprócz tego każda delegatura ustalała własne comiesięczne fundusze i np. w obwodzie kirowskim przekraczały one normy ambasady kilkukrotnie, z dodatkowymi przydziałami kiełbasy, jaj, boczku, chleba, cukierków i pierników w ilościach przewyższających normalne spożycie nawet w najlepszych czasach. Oczywistym jest, że potem sprzedawano te dobra na czarnym rynku.Nie dość na tym, w liście Andrzeja Walczaka, koordynatora pomocy w Teheranie, do NIK z 1944 r., donoszono o zamówieniach Ambasady w Kujbyszewie na jedwabne szale, parasolki, gorsety, szminki.A Wystarczyłoby tak niewiele – kilka puszek mleka, worek mąki, ciepły kożuch, lekarstwa – żeby Wiera Tymoszycka, chora na serce matka Zoi, miała szansę przeżyć. Mogłaby wtedy wrócić razem z córką do Polski, do domu.A tak...Na końcu znika dyrygentPiątek, 5 kwietnia 1946 r., Bijsk. Zimny wiatr z Ałtaju niesie zapach topniejącego śniegu i wilgotnej ziemi. Zoja Tymoszycka, owinięta w stary kożuch matki, który wciąż nią pachnie – mieszanką mydła, suszonych ziół i chorobą – idzie powoli brzegiem Biji. Rzeka budzi się do życia pod cienką warstwą lodu, trzeszczy. Zoja zatrzymuje się na chwilę, patrzy w dal. Myśli o matce, którą pochowała na bijskim cmentarzu.Przeprawa przez rzekę jest jej ostatnią. Po drugiej stronie czeka stacja kolejowa, pełna cieni repatriantów. Eszelon – te same bydlęce wagony, te same zakratowane okna, tylko tym razem nikt nie rygluje drzwi. To znak, że wojna naprawdę się skończyła, a amnestia Sikorskiego z 1941 r., choć spóźniona o pięć lat, wreszcie otwiera drogę do domu. Władze sowieckie organizują uroczystość. Orkiestra dęta – błyszczące puzony, talerze drżące w zimnym powietrzu, głuche bębny – gra marsze na peronie. Ale dźwięki toną w zamieci, która nagle spada z nieba. Zoja, wspinając się do wagonu, czuje, jak wiatr szarpie jej szal. Pociąg rusza, ale ona stoi w drzwiach i patrzy, jak muzycy nikną w białej kurzawie: najpierw trębacz z puzonem, potem perkusista z talerzami, wreszcie dyrygent – wszyscy pochłonięci przez śnieżną mgłę. To jedna z tych gwałtownych, późnych śnieżyc, które kończą syberyjską zimę, gdy ta jeszcze raz demonstruje swoją władzę, mocując się z nadchodzącą wiosną w walce, którą zawsze przegra.Czytaj też: Dyplom i upór. Jak pierwsza polska lekarka złamała system