Wojna będzie trwać. Pięć godzin rozmów w marmurowych salach Kremla miało być kulminacją dyplomatycznego sprintu Waszyngtonu. Trump posłał do Moskwy dwóch najbardziej zaufanych współpracowników: Steve'a Witkoffa oraz swojego zięcia, Jareda Kushnera, którzy usiedli przy stole z Władimirem Putinem. Ktokolwiek liczył na choćby szkic porozumienia kończącego trzyipółletnią wojnę w Ukrainie, bardzo się rozczarował. „Nie byłoby właściwe mówić, że prezydent Putin odrzucił amerykańskie propozycje” — stwierdził w środę Dmitrij Pieskow. Mówił o „bezpośredniej wymianie opinii”, o „elementach akceptowalnych” i o „normalnym procesie poszukiwania kompromisu”. Zastrzegł jednocześnie, że szczegóły rozmów pozostaną w ciszy, bo „im mniej hałasu wokół negocjacji, tym bardziej produktywne się stają”.Nie ma złudzeń, że to celowa strategia. Moskwa próbuje utrzymać wrażenie, że mechanizm rokowań działa, choć jego efekty są równie odległe jak rok temu. Tymczasem przecieki, które poprzedziły wizytę amerykańskich negocjatorów, sugerują obraz o wiele bardziej niepokojący – tak dla Europy, jak i Kijowa.Według doniesień zachodnich redakcji, administracja Trumpa miała forsować warunki zgodne z listą życzeń Rosji: ograniczenie ukraińskiej armii, rezygnację z aspiracji do NATO oraz ustępstwa terytorialne. Co bardziej kompromituje Waszyngton, część tych postulatów miała być przedstawiana jako amerykańska inicjatywa – choć przecież ich źródło tkwiło na Kremlu.Dyplomacja na krawędzi groteskiWszystko to nakłada się na portret Witkoffa, który w zachodnich służbach wywiadowczych dorobił się przezwisk „Steve Witless” („Steve bezmyślny”) czy „Dim Philby” – aluzji do słynnego brytyjskiego szpiega, tyle że pozbawionego świadomości, komu rzeczywiście służy. Wykorzystywanie prywatnego telefonu podczas wizyt zagranicznych, brak notatek i poleganie na kremlowskich tłumaczach stały się przedmiotem drwin, a sugestia, że Witkoff instruował rosyjskich rozmówców jak „wejść w głowę Trumpa”, tylko wzmocniła te narracje.W Moskwie Witkoff i Kushner spacerowali po Placu Czerwonym, fotografowani przez państwowe media. Jak ujawniła rosyjska prasa, obiad poprzedzający rozmowy odbyli w luksusowej restauracji, przy kawiorze i dziczyźnie. To miał być symboliczny gest, ukazujący zaskakującą nieformalność relacji. Ale czy cokolwiek dał? Europa milczącaW stolicach Europy narasta irytacja. Macron mówi o „braku woli rozejmu po stronie Moskwy”, Londyn ostrzega, że „droga jest długa i trudna”, a NATO podkreśla, że nie widzi w Rosji „żadnej gotowości do znaczących ustępstw”.Problem, wskazują komentatorzy, polega jednak na czymś innym — na biernej zgodzie, by to administracja Trumpa prowadziła rozmowy w imieniu Zachodu, mimo że sam Trump wielokrotnie podkreślał, iż Ukraina „nie jest jego problemem”. To właśnie ten rozdźwięk prowadzi część ekspertów do wniosku, że Waszyngton stał się dziś częścią rosyjskiej strategii, a nie jej przeciwnikiem.Rosyjska doktryna wojskowa – znana szerzej jako „doktryna Gierasimowa” – zakłada, że chaos w obozie przeciwnika jest zwycięstwem samym w sobie. Jeśli tak, Moskwa ma powody do celebracji: zamiast jedności Zachodu w obliczu agresji, świat obserwuje spór między Europą a administracją amerykańską o to, kto naprawdę reprezentuje interesy Ukrainy.Kijów czeka, Moskwa... teżWładze w Kijowie starają się ważyć słowa. Prezydent Wołodymyr Zełenski, świadomy, jak wiele zależy od wsparcia USA, powiedział, że liczy na „uczciwą grę partnerów” i zapowiedział, że jest gotów spotkać się z amerykańską delegacją „bardzo szybko”, jeśli przekazane sygnały będą pozytywne.Jednocześnie ostrzegł, że „główna blokada” pozostaje ta sama: żądanie Rosji, by Ukraina uznała okupowane terytoria za rosyjskie. Tego żądania Kijów spełnić nie chce i nie może.Putin z kolei, chcąc ustawić narrację po własnej myśli, oskarżył europejskich sojuszników o sabotowanie amerykańskich wysiłków, sugerując nawet, że to Europa „stoi po stronie wojny”. Milczał przy tym o jednym: że to rosyjskie warunki były punktem wyjścia, a korekty planu — efektem nacisku Ukrainy i jej europejskich partnerów.Jeśli rozmowy naprawdę mają „toczyć się dalej”, jak mówi Pieskow, stanie się tak nie dlatego, że przybliżają pokój, lecz dlatego, że Kreml rozpoznał ich wartość polityczną. W każdej kolejnej rundzie utrwala legitymizację własnych żądań, testuje spójność Zachodu i zyskuje czas na prowadzenie wojny. Tymczasem w coraz większej liczbie analiz powtarza się jedno zdanie: to Europa powinna prowadzić te rozmowy. To ona ponosi największe ryzyko, udziela największego wsparcia i stoi najbliżej konsekwencji porażki.Ktoś musi zrobić jednak pierwszy krok.Czytaj też: Szczyt V4 na Węgrzech. TVP wykluczona z relacjonowania obrad