Od katastrofy minęło już 9 lat. Finał Copa Sudamericana miał być najważniejszym momentem w karierze dla większości piłkarzy brazylijskiego Chapecoense. Na mecz jednak nie dolecieli, bo w samolocie zabrakło paliwa. Maszyna rozbiła się około 40 kilometrów od lotniska w Medellin. Przeżyło trzech z 22 zawodników znajdujących się na pokładzie. Do zawodowej gry w piłkę wrócił tylko jeden. – Światła zgasły mniej więcej minutę przed uderzeniem. Samolot gwałtownie opadł, potem poczułam silny wstrząs – opowiadała kolumbijskiemu dziennikowi „El Colombiano” stewardessa, która przeżyła katastrofę. – Ludzie wstali ze swoich miejsc, zaczęli krzyczeć. Włożyłem między nogi torbę i przyjąłem pozycję bezpieczną – wspominał drugi z członków załogi, któremu udało się ujść z życiem.Nieliczni ocalali piłkarze pamiętali niewiele. Wspominali tylko, że nagle zrobiło się cicho i zgasły światła. Jeden z nich po wybudzeniu ze śpiączki miał dopytywać, kto wygrał finał. W piątek 28 listopada mija równo dziewięć lat od tragicznego wypadku samolotu linii LaMia, w którym zginęła niemal cała drużyna Chapecoense.Zobacz też: Curaçao zagra na mundialu. To najmniejszy kraj w historii mistrzostwHistoryczny sukces ChapecoenseCopa Sudamericana to południowoamerykański odpowiednik Ligi Europy. Chapecoense nigdy nie należało do brazylijskiej czołówki. Zaledwie dwa lata wcześniej po raz pierwszy od wielu dekad awansowało do najwyższej ligi. Czołowe rozgrywki na kontynencie i krajowy co najwyżej średniak – przekładając to na realia europejskie, klub z Chapeco można porównać na przykład do hiszpańskiego Leganes, włoskiego Sassuolo albo angielskiego Southampton. Dla takich zespołów sam awans do europejskich pucharów byłby ogromnym sukcesem. Tymczasem Chapecoense sensacyjnie dotarło do finału podobnych rozgrywek.Finał Copa Sudamericana rozgrywany był wówczas w formie dwumeczu. Chapecoense 30 listopada miało zmierzyć się w Medellin z miejscowym Atletico Nacional. Rewanż w Brazylii zaplanowany był na 7 grudnia. Chapeco to mniej więcej 200-tysięczne miasto w stanie Santa Catarina na południu kraju. Drużyna nie leciała do Kolumbii bezpośrednio stamtąd. Niespodziewani finaliści najpierw udali się do Sao Paulo, gdzie grali ostatni ligowy mecz w sezonie. To z Sao Paulo 28 listopada lecieli samolotem Avro RJ85 obsługiwanym przez boliwijskie linie lotnicze LaMia do Medellin, ze śródlądowaniem w Santa Cruz de la Sierra w Boliwii. Druga część lotu miała trwać niecałe cztery godziny.Przebieg katastrofy samolotu linii LaMiaPrzed godz. 22:00 czasu miejscowego piloci zgłosili, że mają problemy z paliwem. Nie była to jeszcze dramatyczna sytuacja. Maszyna znajdowała się w standardowej kolejce do lądowania, ponieważ w tamtym czasie ruch na lotnisku był duży. Zgodnie z procedurą kontrolerzy polecili pilotom poczekać kilka minut. Nagrania z czarnych skrzynek wykazały, że w kokpicie narastało napięcie. Sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Gdy maszyna była już niedaleko lotniska, a w kolejce wciąż znajdowały się inne samoloty, załoga zgłosiła stan awaryjny. Zrobiła to jednak zbyt późno, by uzyskać priorytet lądowania. W pewnym momencie zarejestrowano alarmy elektryczne. Piloci zgłosili całkowitą awarię systemów. Maszyna straciła napęd i zaczęła opadać.Czytaj także: Dreamlinerowi zdarzały się awarie, ale dotąd kończyło się na strachuOstatnie chwile lotu były dramatyczne. Samolot schodził coraz niżej, a piloci próbowali znaleźć jakiekolwiek miejsce do awaryjnego lądowania. Według zapisów z kokpitu, ostatnią rzeczą, którą słyszała załoga, była informacja o „całkowitej utracie zasilania”. Kilka sekund później samolot spadł na zbocze górskie w okolicy miasta La Unión. Siła uderzenia była ogromna, ale wrak nie zapalił się. Paradoksalnie kilka osób przeżyło prawdopodobnie właśnie dlatego, że maszyna nie miała już paliwa.Według relacji ratowników, którzy jako pierwsi dotarli na miejsce, panowała tam zupełna ciemność. W górach padał deszcz, było ślisko i zimno. Dopiero po kilkudziesięciu minutach służby ratunkowe dotarły do wraku. Początkowo ratownikom wydawało się, że nie ma żadnych ocalałych. Potem usłyszeli słabe wołania o pomoc. Okazało się, że sześć osób przetrwało katastrofę.Ratownicy pracowali w bardzo trudnych warunkach. Część osób było zakleszczonych w szczątkach maszyny, inni mieli ciężkie obrażenia. Ocalałych przetransportowano do pobliskich szpitali. Jednym z nich był bramkarz c, który żył, gdy wydobywano go z wraku. Jego stan szybko się pogarszał. Zmarł w szpitalu nad ranem. Zobacz też: Pożar zabił ponad 50 osób, setki wciąż są poszukiwanePrzeżyło trzech zawodników ChapecoenseWśród ocalałych znaleźli się piłkarze Alan Ruschel, Neto i Jakson Follmann, dziennikarz sportowy Rafael Hanzel oraz dwoje członków załogi. Jeden z nich, boliwijski mechanik pokładowy Erwin Tumiri – to on wspominał krzyki na pokładzie – wciąż pracuje w zawodzie i regularnie lata. Unika mediów, nie lubi wspominać tamtego dnia. W 2021 roku znów cudem uniknął śmierci. Wyszedł niemal bez szwanku z wypadku autobusu na autostradzie w Boliwii, w którym zginęło ponad 20 osób.Jego rodaczka stewardessa Ximena Suarez Otterburg przyjęła zupełnie inną postawę. Udzielała wielu wywiadów, przyjmowała zaproszenia do programów telewizyjnych, promowała się w mediach społecznościowych, napisała książkę. Stała się gwiazdą.Tylko jeden z trzech ocalałych graczy Chapecoense wciąż zawodowo gra w piłkę – to lewy obrońca Alan Ruschel. Na boisko wrócił niecałe dziesięć miesięcy po katastrofie – zagrał w barwach Chapecoense na Camp Nou w meczu towarzyskim z Barceloną. W ciągu minionej niemal dekady występował w kilku brazylijskich klubach, zarówno z drugiej, jak i pierwszej ligi. Na najwyższym poziomie rozgrywkowym utrzymuje się zresztą do dziś, w wieku 36 lat, jako zawodnik Juventude.Krótko po katastrofie, w rozmowie z brazylijskimi mediami, Ruschel powiedział, że przeżył, bo tuż przed startem zamienił się z kimś miejscami. – Dyrektor klubu Cadu Gaucho poprosił mnie, żebym usiadł gdzie indziej, żeby z tyłu mogli razem usiąść wszyscy dziennikarze. Na początku nie chciałem, ale potem Jackson Follmann namówił mnie, żebym usiadł tuż za nim. Tylko Bóg potrafi wyjaśnić, dlaczego przeżyłem. Dał mi drugą szansę – mówił piłkarz.Do profesjonalnej piłki wrócić próbował też środkowy obrońca Neto. To on po wybudzeniu ze śpiączki pytał miał pytać lekarzy o wynik meczu. Po katastrofie długo przechodził rehabilitację kręgosłupa, miał też problemy z chodzeniem. Powrotu do sprawności nie ułatwiał jego stan psychiczny – długo zmagał się z powypadkową traumą, mówił o tym otwarcie w wywiadach. Na boisko ostatecznie wrócił, ale w żadnym oficjalnym meczu już nie zagrał. Obecnie jest kierownikiem drużyny Chapecoense.Neto wyznał po wyjściu ze szpitala, że kilka dni przed tragedią miał niepokojący sen. Śniło mu się, że był na pokładzie samolotu, który nagle zaczął spadać. Dlatego w dniu wylotu był wyjątkowo zestresowany. Prosił żonę, by się za niego modliła.Czytaj także: Samolot LOT miał problemy z lądowaniem. Ewakuacja pasażerówW przypadku Jaksona Follmanna o powrocie na boisko nie było mowy. On w katastrofie stracił nogę. Pocieczenie znalazł w muzyce. Został wokalistą, gra koncerty, wygrał telewizyjne talent show. O piłce nie zapomina – czasem występuje jako ekspert w brazylijskiej telewizji.Dziennikarz Rafael Henzel wydał książkę o tym, co się stało – o tytule „Żyj tak, jakbyś jutro miał umrzeć”. Komentował też mecze Chapecoense, został mówcą motywacyjnym. Zmarł w 2019 roku na zawał serca.Nie żyje także reżyser serialu dokumentalnego o katastrofie i jej następstwach, który w 2023 roku był nawet nominowany do nagrody Emmy. Luiz Ferraz we wrześniu 2025 roku zginął w… katastrofie lotniczej.Śledztwo i przyczyna katastrofyWracając do listopada 2016 roku – śmierć w tragicznym wypadku samolotu Avro RJ85 poniosło 71 osób, w tym 19 piłkarzy i 18 członków sztabu Chapecoense. Zespół składał się w większości z zawodników mających za sobą głównie występy w krajowej lidze. Kilku zaliczyło jednak parę lat wcześniej krótkie epizody w Europie. Największą gwiazdą w drużynie był kapitan, 35-letni wówczas Cleber Santana. W latach 2007-2010 grał w Atletico Madryt.W składzie był jeden obcokrajowiec – Argentyńczyk Alejandro Martinuccio. On do Kolumbii nie poleciał z powodu kontuzji. W domu został też m.in. rezerwowy bramkarz Marcelo Boeck. Śledztwo w sprawie katastrofy wykazało szereg błędów, które doprowadziły do tragedii. Jako jej przyczynę wskazano brak paliwa w maszynie. Zgodnie z przepisami samolot powinien być zatankowany tak, by benzyny wystarczyło na lot przynajmniej o 30 minut dłuższy niż planowany. Bak Avro RJ85 tamtego dnia zalano „na styk”. Maszyna była też nadmiernie obciążona. Piloci rozważali wylądowanie w położonej bliżej Santa Cruz Bogocie, ale ostatecznie uznali, że dolecą do Medellin.Nastąpił też nieszczęśliwy zbieg okoliczności – samolot nie dostał zgody na lądowanie przy pierwszym podejściu, bo sytuację awaryjną zgłosił kilka sekund po innej maszynie, której też kończyło się paliwo. O pierwszeństwie decydowała kolejność zgłoszenia.Zobacz też: Blisko nieszczęścia. Dron zakłócił lądowanie samolotu pasażerskiegoDuże kontrowersje wzbudził fakt, że za sterami samolotu siedział Miguel Quiroga, będący jednocześnie współwłaścicielem linii LaMia. Członkowie rodzin zmarłych piłkarzy wielokrotnie podkreślali później, że nie powinno dojść do takiej sytuacji. Bo przecież ktoś bezpośrednio odpowiadający za bezpieczeństwo pasażerów nie może mieć osobistego interesu w cięciu kosztów. To właśnie Quiroga został uznany za głównego winowajcę.Bezpośrednio po katastrofie aresztowano innych współwłaścicieli linii i kilku jej pracowników. Usłyszeli zarzuty, ale nie ma żadnych informacji o wyrokach. Boliwijski urząd lotnictwa cofnął liniom LaMia zgodę na wykonywanie lotów. Firma została zamknięta. Zarzuty miały zostać postawione również boliwijskiej kontrolerce lotów, która była w kontakcie z samolotem Avro RJ85. Kobieta szybko uciekła do Brazylii. Aresztowano ją dopiero w 2021 roku. Sprawa wciąż się ciągnie, podobnie jak walka rodzin piłkarzy o odszkodowania.Odpowiedzialności nie poniosły władze klubu. Mniej więcej rok po katastrofie ogłoszono, że śledztwo nie wykazało dowodów niedbałego czy nierozważnego postępowania z ich strony.Czy rzeczywiście tak było? Na pewno wybór boliwijskich linii miał związek z chęcią zaoszczędzenia – usługi brazylijskiego przewoźnika były wyraźnie droższe. Klub wydał oświadczenie, w którym podkreślono, że Chapecoense latało z LaMia już wiele razy i nie miało do tej firmy żadnych zastrzeżeń. Później wyszło jednak na jaw, że podczas wcześniejszych lotów dochodziło do drobnych awarii. Wydało się też, że linie nie miały ważnego ubezpieczenia na loty do Kolumbii.Odbudowa Chapecoense po katastrofieOdbudowa klubu nie była łatwa. Trzeba było stworzyć nową drużynę od podstaw. Ligowi rywale bezpłatnie wypożyczyli do niej swoich zawodników. Dodatkowo brazylijska federacja objęła Chapecoense ochroną – w trzech kolejnych sezonach drużyna ta niezależnie od wyników sportowych nie mogła spaść z ligi. Z Serie A pożegnała się od razu po utracie parasola ochronnego. Wróciła tam jednak po zaledwie roku spędzonym na zapleczu.Tyle że w kolejnym sezonie znów spadła do drugiej ligi. Przez następne trzy lata nawet nie liczyła się w walce o awans, bliżej jej było do strefy spadkowej.Teraz, kilka dni przed rocznicą katastrofy, klub wciąż naznaczony tamtą tragedią sprawił swoim kibicom najlepszy możliwy przedświąteczny prezent. Zajął trzecie miejsce w drugiej lidze, tym samym wracając po pięciu latach do brazylijskiej elity. Największym sukcesem w historii Chapecoense pozostaje triumf w Copa Sudamericana w feralnym 2016 roku. To nie pomyłka. Formalnie tytuł przyznano im – na prośbę niedoszłego rywala w finale – kilka dni po katastrofie. Czytaj także: Lotne szajki włamywaczy. Przylatują na robotę do Europy z Ameryki Płd.