Starcie taktyki z technologią. Jeszcze do niedawna obrazy z frontu w Ukrainie przywodziły skojarzenia z I wojną światową. Równoległe pasy okopów, zasieki, umocnienia i bijąca z oddali artyleria. „Wojna ma charakter pozycyjny” – donosiły media, co rusz opisując wyniszczające ataki Rosjan, które w najlepszym razie przesuwały front o kilka kilometrów w skali roku. Dziś nadal „niewiele się dzieje” – obszar objęty walkami z grubsza pozostaje ten sam – ale sytuacja na polu bitwy drastycznie się zmieniła. I ta zmiana wymusza szeregi innych, adaptacyjnych strategii. Na wielu odcinkach nie ma już wyraźnie wytyczonych pozycji zachowujących ciągłość i nieprzecinających się z liniami wroga. Front stał się szeroką na kilkanaście kilometrów „strefą śmierci”, gdzie liczące po kilkunastu-kilkudziesięciu żołnierzy grupy są porozrzucane często w przypadkowy sposób – jedne pododdziały są bliżej, inne dalej od swoich, bywa, że od zaplecza oddzielają je wrogie ugrupowania. Krańce tej strefy wyznaczają zasięgi dronów – w ostatnim czasie przede wszystkim maszyn sterowanych światłowodem. To one decydują tu o wszystkim, kontrolując wszelkie ruchy przeciwnika. W takich warunkach – pełnej lub częściowej izolacji – żołnierze trwają nawet tygodniami. Niektórych nigdy nie udaje się uratować z odcięcia.Umiejętność racjonowaniaÓw stan nie tylko utrudnia wyrysowanie pozycji, zasięgów, zdobyczy, w sumie to najmniejsze zmartwienie sztabowców. Większym jest koszmar logistyczny. W klasycznym modelu ciężarówki z zaopatrzeniem docierały do przyfrontowych hubów, skąd towar – mniejszymi pojazdami czy ostatecznie na plecach żołnierzy – trafiał do okopów. Dziś ten schemat jest w dużej mierze nieaktualny. Oddziały funkcjonujące w izolacji, rozproszone na kilkunastu kilometrach „strefy śmierci”, nie mają bezpiecznych dróg zaopatrzenia. Każdy transport naziemny jest natychmiast wykrywany przez drony przeciwnika i narażony na ostrzał. W efekcie kolumny logistyczne praktycznie zniknęły z krajobrazu frontu. W ich miejsce pojawiły się bezzałogowce – to nimi dostarcza się amunicję, żywność, wodę, lekarstwa. Na drony zaopatrzeniowe czyhają inne bezpilotowce, lecz mimo wszystko łatwiej im przedrzeć się niż wozom na lądzie.Małe quadcoptery przenoszą paczki o wadze kilku kilogramów. Większe konstrukcje potrafią dostarczyć skrzynki amunicji czy medykamentów. To wciąż znacznie mniejsze możliwości niż ciężarówek czy choćby quadów, które należy kompensować masowym zastosowanie dronów. A z tym bywa różnie...Czytaj także: Siedmioletnia Polka zginęła w rosyjskim nalocie na UkrainęW efekcie każdy oddział musi być przygotowany do funkcjonowania w realiach niedoboru. Lokalni dowódcy, nie mogąc liczyć na regularne dostawy, planują w kategoriach „co uda się przerzucić dronem” i „co można zdobyć na miejscu”. Koniecznością stają się zaimprowizowane punkty zaopatrzenia – w piwnicach, jamach, gdziekolwiek się stacjonuje i da się coś zachomikować. Do rangi kluczowych kompetencji urasta umiejętność racjonowania żywności i amunicji.Tyle na poziomie taktycznym – na bardziej ogólnym, operacyjnym i strategicznym, brak stabilnych linii zaopatrzenia oznacza, że każda większa operacja ofensywna czy obronna jest ryzykowna. Brak pewności dostaw ogranicza tempo działań i wymusza ostrożność, co de facto konserwuje statyczny charakter frontu, nawet jeśli jest on znacząco szerszy niż kiedyś.Triumfalny powrót… gangrenyZmiana charakteru frontu dramatycznie wpłynęła na funkcjonowanie wojskowej służby zdrowia. W „typowych” warunkach okopowych ranny żołnierz miał szansę na stosunkowo szybką ewakuację – sanitariusze wynosili go z linii, a transport naziemny kierował do polowego szpitala (ewentualnie wcześniej „zahaczając” o punkt stabilizacji). Dziś ten schemat jest w dużej mierze niemożliwy. W „strefie śmierci” także ruch pojazdów medycznych – i samych medyków – jest natychmiast wykrywany przez drony, a zapisy prawa humanitarnego w rosyjskiej wojnie z Ukrainą niestety nie obowiązują. Próby ewakuacji często kończą się stratami wśród ratowników. Bywa, że poszkodowani pozostają w miejscach, w których ich raniono, jeśli mają więcej szczęścia, trafiają do schronów i piwnic. W każdym razie z dala od profesjonalnej pomocy medycznej – i tak przez wiele godzin, nawet dni.Wojsko próbuje sobie radzić. Transport rannych odbywa się nocą, czasem z wykorzystaniem autonomicznych pojazdów. Drony dostarczają leki i medykamenty, zaimprowizowane punkty chirurgiczne powstają coraz bliżej „zerówki”. Lekarze próbują w nich ratować życie w warunkach dalekich od sterylnych, narażając się przy tym bardziej niż do tej pory. A i tak, mimo tych wysiłków, wielu żołnierzy umiera, także z powodu powikłań.Najbardziej dramatycznym skutkiem opóźnień w ewakuacji jest powrót zgorzeli gazowej, gangreny – choroby znanej z okopów I wojny światowej.Bakterie Clostridium rozwijają się w głębokich ranach postrzałowych, gdy tkanki pozostają niedotlenione. W normalnych warunkach szybka operacja usuwa zagrożenie, ale długotrwały brak interwencji sprzyja infekcji, co w najlepszym razie oznacza konieczność amputacji zranionej ręki czy nogi.Czytaj także: USA przedstawiły Ukrainie plan kapitulacji. „Stracimy godność albo sojusznika”Ukraińska armia próbuje zaradzić tym problemom, zmieniając system szkolenia medycznego. Model docelowy – do którego wciąż daleko – to sytuacja, w której każdy żołnierz będzie potencjalnym ratownikiem. Umiejętność tamowania krwotoków, stosowania opasek uciskowych czy igłowej dekompresji klatki piersiowej to już niewystarczająca podstawa. Żołnierze muszą być przygotowywani do improwizowanych amputacji, by ratować życie towarzyszy.Perspektywa zranienia zawsze jest obciążeniem psychicznym – ale jeśli żołnierz traci wiarę, że w razie potrzeby otrzyma pomoc, owo obciążenie staje się trudne do zniesienia. I wprost przekłada się na zdolność i gotowość do walki.Ponadnormatywne stratyTo, co dzieje się w „strefie śmierci”, wymusza transformację sposobu prowadzenia walki i organizacji dowodzenia. To już nie jest wojna, w której dowódcy batalionów i brygad mają w miarę jasny obraz sytuacji w strefie swojej odpowiedzialności. To konflikt, w którym małe grupy żołnierzy muszą działać samodzielnie, często w izolacji, a decyzje zapadają na poziomie drużyn i sekcji, w oparciu o szczątkowe, „lokalne” informacje. W wojsku, które działa w takich okolicznościach, nie sprawdzi się koncepcja „niemyślących bagnetów”. Inicjatywą i improwizacją muszą wykazywać się żołnierze na najniższym szczeblu – inaczej nie przeżyją.Wszechobecność dronów i systemów zakłócania utrudnia komunikację, wymusza pogodzenie się z realiami ciszy radiowej. Sprawia, że obrona polega na ciągłym maskowaniu się, unikaniu wykrycia. Natarcie z kolei wymaga synchronizacji wielu małych grup, które muszą działać równolegle, ale bez pewności wzajemnego wsparcia. Dlaczego małych? Bo każdy ruch jest ryzykowny, bo drony przeciwnika natychmiast wykrywają koncentrację większych sił.Czytaj także: Putin z wizytą w Ukrainie. Spotkał się z szefem sztabuWymiar operacyjny? Dowódcy wyższego szczebla tracą możliwość bezpośredniego kontrolowania działań – muszą polegać na raportach i fragmentarycznych danych. Wzrasta znaczenie elastyczności i zdolności adaptacji. Armia musi szkolić żołnierzy do samodzielnego podejmowania decyzji, co zmienia kulturę wojskową – z hierarchicznej na bardziej autonomiczną. Wojsko ukraińskie wciąż się zmienia, jednak spora jego część nadal nie potrafi zerwać z sowieckim dziedzictwem skrajnej hierarchiczności i bierności żołnierskich „dołów”. W realiach „strefy śmierci” przekłada się to na ponadnormatywne straty.Zbiory skończoneWojna w Ukrainie to nie tylko starcie technologii i taktyki, ale też nieustanna próba odporności psychicznej żołnierzy. Ci funkcjonują w poczuciu, że każdy ich ruch jest obserwowany. Drony przeciwnika unoszą się nad „strefą śmierci” niemal bez przerwy, rejestrując każdy krok, każdy transport, każdy sygnał. To rodzi wrażenie permanentnej kontroli i braku prywatności. Nawet chwile odpoczynku obciążone są świadomością, że „oko” przeciwnika może być tuż nad głową. A że pod „okiem” zwykle podwieszony jest półkilowy ładunek termobaryczny, nie sposób uniknąć chronicznego stresu, który z czasem prowadzi do wyczerpania psychicznego.Oddziały odcięte od zaplecza potrafią tak funkcjonować tygodniami, a brak fizycznego kontaktu z innymi jednostkami i cywilnym światem potęguje poczucie osamotnienia. Tym bardziej, że czas w takich warunkach płynie inaczej – zwykle dłuży się niemiłosiernie. A to sprzyja narastaniu frustracji i poczuciu bezsensu. Dodajmy do tego „traumę medyczną”, wynikającą ze świadomości spadku współczynnika przeżywalności – i mamy mocny pakiet czynników, które podkopują morale.Armia próbuje przeciwdziałać negatywnym zjawiskom. Rotacja oddziałów – choć utrudniona – pozwala na zmniejszenie obciążenia psychicznego. Mnożą się programy wsparcia psychologicznego, także w formie szybkich interwencji blisko frontu. Ale faktem jest, że wojsko ukraińskie – jako całość – jest potwornie zmęczone. Doraźne interwencje i ograniczona wymiana personelu tego nie zmienią. Tu trzeba końca wojny.Czytaj także: Putin zaciera ręce na amerykański plan pokojowy. „Ostateczne uregulowanie”Końca konfliktu, który stał się hybrydą nowoczesności i archaiczności. Wszak z jednej strony mamy drony, systemy zakłócania i wojnę sieciową. Z drugiej – amputacje w polowych schronach i choroby, które wróciły po dekadach nieobecności. Wynik tego starcia zależy od zdolności adaptacji, improwizacji i odporności psychicznej – ale te zasoby nie są zbiorami nieskończonymi…