Upadek „autorytetu”. Nie jestem ekspertem. Nie jestem autorytetem, o czym miałem mówić? – tak na pytanie, dlaczego dotychczas niezbyt często udzielał wywiadów, odpowiedział mi Piotr Knioła, czyli znany z sieci PigOut, bezkompromisowy recenzent popkultury i przy okazji jednak pewnie autorytet dla kilkuset tysięcy odbiorców. Teraz napisał książkę i poczuł, że jakiś temat do rozmowy jest. Ale poza tym się nie wyrywa, nie wyskakuje z każdej lodówki, chociaż przecież ten cały medialny „fejm” jako osoba z takimi zasięgami w sieci – ma na wyciągnięcie ręki. Rozmowa z PigOutem w ramach podcastu „Powiem to pierwszy raz” naturalnie staje się przyczynkiem do rozważań na temat tego, kogo dziś uznajemy za ekspertów, autorytety, zwłaszcza w sytuacji, gdy te „największe” czasem upadają jeden po drugim.Pierwszy upadek „autorytetu”, któremu jako dziennikarka chwilę wcześniej oddałam głos, ba, pewnie w jakiś sposób przyczyniłam się do jego promocji, obserwowałam 14 lat temu. Pamiętam ten moment doskonale, zresztą o wszystkim w swoim zawodowym życiu opowiadałam wielokrotnie.Wtedy sprawa wydawała się prosta: Jak profesor, to może świecić przykładem, jak ksiądz, to ma mandat do tego, by mówić, jak żyć. Jak psycholog, to na bank po szkole, z uprawnieniami do stawiania diagnoz dotyczących zdrowia psychicznego Polaków… Innych scenariuszy nie brało się pod uwagę, co więcej – to był czas, kiedy w grę nie wchodziły jeszcze rozważania odnośnie tego, czy ekspert, po którego sięgamy, mówi rzeczy „poprawne politycznie”, czy raczej nie.I tak, dzień po publikacji pewnego wydawnictwa, do którego razem z przyjaciółką zaprosiłyśmy księdza z Częstochowy, zadzwonił do nas dziennikarz lokalnej „Gazety Wyborczej” i spytał, dlaczego promujemy duchownego, który ma zarzuty prokuratorskie, bo z równym zapałem głosił kazania i dilował narkotykami na weselu kumpla.Pamiętam, że długo analizowałam tę sytuację. Wyrzucałam sobie, że może mogłam jakoś lepiej sprawdzić księdza, prześwietlić, zadzwonić do biskupa (!), zrobić cokolwiek, by uniknąć wpadki. By nie promować kogoś, kto złamał prawo. Jeszcze wtedy snu z powiek nie spędzała mi myśl, dlaczego ksiądz, który wiedział, co ma za uszami, przystał na propozycję wzięcia udziału w tym projekcie, a tym samym wystawił nas – jego twórczynie i innych księży stojących z nim ramię w ramię – na stres, nieprzyjemności, zakłopotanie…Czytaj też: „Weź dopytaj”: Wsparcie państwa nie dla kobietGotowi, by zaistnieć Dziś, po 14 latach pracy w mediach i częstym analizowaniu różnych dziwnych medialnych czy socialmediowych karier, po prostu wiem, że są ludzie gotowi zrobić (prawie) wszystko, by zaistnieć.Jest jednak coś, czego kompletnie nie rozumiem, a co obserwuję od lat. Dlaczego osoby i instytucje, które powinny wyznaczać standardy debaty publicznej, coraz chętniej – jako przepustki do świata zasięgów – zapraszają do współpracy tych, którzy mają wierne grono setek tysięcy followersów, ale też głoszą rzeczy, które nauka w prosty sposób może weryfikować (patrz ostatnia historia prof. Grażyny Cichosz, której wypowiedzi z jednego z wywiadów zostały przez jej kolegów-naukowców rozłożone na czynniki pierwsze, zweryfikowane i obalone).I znowu. Rozumiem, według jakiego klucza sięga się po profesorów. Sama to robię, co oczywiste. Bo to autorytety w swoich dziedzinach, bo komu – jeśli nie im – oddawać głos.Ale czy kontrowersyjny profesor szerzący niekoniecznie oparte o EBM, czyli Evidence Based Medicine (medycyna oparta na dowodach) „zaskakujące fakty”, za to uwielbiany przez część społeczeństwa, która lubi doszukiwać się dziury w całym (albo inaczej – różne spiskowe teorie) – jest zapraszany po to, by nieść kaganek oświaty, czy po to, by filmiki z jego udziałem stały się wiralem krytykowanym przez środowisko naukowe i ludzi zajmujących się fact-checkingiem, tym samym zapewniającym autorowi wywiadu cytowania przez jakieś 10 dni?I tu wracamy do motywacji. Bo o ile uważam, że błąd może popełnić każdy, to chciałabym wierzyć, że te błędy są kwestią przypadku, niewłaściwego researchu, uśpionej czujności, a nie wyrachowania. Tak jak było we wspomnianej przeze mnie historii z księdzem, bo to była sytuacja raczej nie do przewidzenia, rzadko też rozmówców prosimy o zaświadczenie o niekaralności.Ale czy Fundacja Chaber Polski, która do udziału w kampanii pt. „Sieci na dzieci: stop cyberprzemocy” zaprosiła skandalizującą gwiazdę reality-show, czyli Damiana Zduńczyka, niejakiego „Stifler”, któremu sławę przyniosło imprezowanie i obnażanie się na oczach widzów znanego programu, naprawdę zrobiła to „przez przypadek”? A może jednak zależało im ta tej wrzawie, którą obserwujemy dzisiaj?Pozostaje jeszcze jedno pytanie, czy dziennikarz ma prawo, a może nawet obowiązek „rozmawiać z każdym”? Czy każdy zasługuje na uwagę odbiorców? Czy każdemu należy oddawać czas antenowy/podcastowy/łamy?Jedno jest pewne. W czasach, gdy samozwańczych ekspertów nie brakuje, gdy łatwo wpadamy w ich pułapki zastawione w sieci, gdy nie mogąc się dostać do lekarza – leczymy się wskazówkami medyków z Insta, bardziej niż kiedykolwiek powinniśmy trenować krytyczne myślenie. I o tym też w rozmowie z PigOutem mówimy.Czytaj też: Spotkali się na randkę. Ona go zawstydziła, on ją pobił i podpalił