Przegląd tygodnia. Kończący się właśnie tydzień po raz kolejny udowodnił, że w polskiej polityce o nudzie mówić nie sposób. W poniedziałek komisja śledcza do spraw Pegasusa dopadła Zbigniewa Ziobrę, a może raczej to sam Ziobro pozwolił doprowadzić się na salę obrad. Chwilę później usłyszeliśmy, że Szymon Hołownia postanowił wylogować się z krajowej sceny i zapolować na stołek w ONZ. A na deser dostaliśmy kolejną odsłonę batalii o nocną sprzedaż alkoholu w Warszawie. Do dziewięciu razy sztuka. Osiem razy komisji śledczej ds. Pegasusa nie udało się przesłuchać Zbigniewa Ziobry. Raz było naprawdę blisko – w styczniu, gdy były minister sprawiedliwości najpierw gościł w zaprzyjaźnionej z PiS telewizji, a potem, już w asyście policjantów, pojawił się w Sejmie. Tyle że zanim zdążył wejść do sali obrad, komisja postanowiła zakończyć prace. Ot, groteska w najlepszym wydaniu. Przeciętny obywatel, kiedy dostaje wezwanie do instytucji publicznej, wie, że punktualność nie jest kwestią wyboru. Ale w przypadku Zbigniewa Ziobry i komisji śledczej nic nie przebiega tak, jak powinno w państwie prawa.Tym razem więc komisja postanowiła nie ryzykować. Wiedząc, że Ziobro wraca samolotem z Brukseli i ląduje dopiero około dziesiątej, obrady przesunięto na samo południe. I udało się – były minister wreszcie zasiadł przed obliczem sejmowej komisji śledczej. Oczywiście nie obyło się bez teatralnych gestów. Całe środowisko PiS powtarza jak mantrę, że komisja jest nielegalna, bo tak orzekł Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej we wrześniu ubiegłego roku.Warto przypomnieć: cały PiS popierał utworzenie komisji ds. Pegasusa. Dopiero po 10 września odkryto, że jest bezprawna. A że wyrok TK budzi poważne wątpliwości, bo sam Trybunał dawno przestał być niezależną instytucją, to już inna historia.Kluczowe było jednak to, co zostało w poniedziałek powiedziane. Ziobro przyznał, że to on był inicjatorem zakupu systemu Pegasus. I natychmiast próbował rozmyć odpowiedzialność, dodając, że formalną decyzję podjął jego podwładny Michał Woś, bo znał „kierunkową wolę” ministra. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Trudno nie odnieść wrażenia, że Ziobro chciał mieć ciastko i zjeść ciastko – to znaczy, być architektem decyzji, ale bez podpisu pod dokumentami. Poseł Tomasz Trela z komisji powiedział wprost: słowa Ziobry mogą posłużyć do przygotowania aktu oskarżenia.Swoje trzy grosze dorzucił Bogdan Święczkowski, dziś prezes Trybunału Konstytucyjnego. W liście do Komendanta Głównego Policji ostrzegł, że przymusowe doprowadzenie Ziobry na posiedzenie komisji będzie działaniem bezprawnym, za które funkcjonariusze mogą odpowiadać karnie. To już nawet nie jest spór polityczny, to próba zastraszenia policjantów, którzy wykonują decyzję sądu. Minister Marcin Kierwiński w TVP Info stwierdził wręcz, że prokuratura powinna zbadać te groźby.I tu dochodzimy do sedna. Cała ta polityczna inscenizacja nie może nam przesłonić najważniejszego: chodzi o to, że w czasach rządów PiS inwigilowano opozycję, w tym szefa sztabu wyborczego Krzysztofa Brejzę, a także prawników i działaczy krytykujących ówczesną władzę. Chodzi o to, że narzędzie tak inwazyjne jak Pegasus mogło znaleźć się w telefonie każdego z nas, jeśli tylko władza uznała, że stajemy jej na drodze. Ziobro może uciekać w „kierunkowe wole”, Święczkowski w listy pełne gróźb, a komisja w swoje proceduralne potyczki, ale istotą sprawy pozostaje pytanie: czy kiedykolwiek osoby odpowiedzialne za użycie Pegasusa wobec obywateli zostaną pociągnięte do odpowiedzialności? Bo jeśli nie, cała ta historia skończy się kolejnym politycznym spektaklem. A Pegasus zostanie symbolem bezkarności.Czytaj też: W co gra Pełczyńska-Nałęcz? Nowa wicepremier chce iść na wojnę z koalicjantami?To, że w Polsce 2050 nie dzieje się najlepiej, wiemy już od dawnaSzymon Hołownia zaczynał przecież z wielkimi nadziejami, a dziś jego partia, której pełna nazwa brzmi: Polska 2050 Szymona Hołowni, notuje poparcie na poziomie błędu statystycznego. Pamiętamy rozczarowujący wynik w wyborach prezydenckich, te słynne 4,99. Pamiętamy wizerunkowy kryzys po nocnej wizycie w mieszkaniu Adama Bielana i rozmowach w towarzystwie Michała Kamińskiego i Jarosława Kaczyńskiego. A dziś widzimy sondaże, które są jak kubeł zimnej wody. W najnowszym badaniu IBRiS dla „Rzeczpospolitej” Polska 2050 ma już tylko 1 procent poparcia.Nic dziwnego, że Hołownia chyba stracił serce do krajowej polityki. Najpierw ogłosił, że nie będzie ponownie ubiegał się o przywództwo we własnej partii, a teraz usłyszeliśmy, że aspiruje do stanowiska Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców. Wszystkie strony sceny politycznej zapewniają, że świetnie byłoby mieć Polaka na tak ważnym stanowisku. I oczywiście trudno podważać prestiż tej funkcji, ale bądźmy szczerzy: ilu z nas pamięta nazwiska poprzednich komisarzy? No właśnie.Nie wiadomo jeszcze, czy Hołowni uda się to stanowisko zdobyć, bo chętnych jest wielu i to takich, którzy prowadzą kampanię od tygodni. Ale sama decyzja to jasny sygnał: Hołownia nie widzi już swojej przyszłości w polskim parlamencie.Kto więc przejmie schedę po obecnym Marszałku Sejmu? Do niedawna wydawało się, że naturalną kandydatką jest Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz. Rzeczywiście, to ona uzyskała partyjną rekomendację na stanowisko wicepremiera po planowanej rotacji w Sejmie, gdy marszałkiem zostanie Włodzimierz Czarzasty. Ale i tu niespodzianka, w wewnętrznym głosowaniu Pełczyńska-Nałęcz pokonała Paulinę Hennig-Kloskę dosłownie dwoma głosami. To dużo mówi o faktycznym układzie sił w partii.Na dodatek w szranki może stanąć Ryszard Petru, który ma już doświadczenie w przewodzeniu partii. Scenariusz, w którym Polska 2050 stanie się kolejnym ugrupowaniem, które rozsypie się szybciej, niż zdąży okrzepnąć, wcale nie wydaje się nierealny.Pytanie, czy Polska 2050 utrzyma spójność i polityczną tożsamość, czy dołączy do długiej listy mniejszych koalicjantów, którzy w końcu zostali pożarci przez większych partnerów. Wiadomo jedno, bez głosów Polski 2050 koalicja traci większość. A na to obecna władza pozwolić sobie po prostu nie może.Czytaj też: Trzęsienie ziemi w Polsce 2050. „Sytuacja grozi rozpadem”Co z nocnym zakazem sprzedaży alkoholu w Warszawie? Dwa tygodnie temu Rafał Trzaskowski boleśnie przekonał się, że nawet we własnym mieście może przegrać. Prezydent Warszawy, który w stolicy zwyciężał z przytłaczającą przewagą i który o włos nie został prezydentem Polski, nie potrafił przeforsować zakazu nocnej prohibicji w całym mieście. I to nie dlatego, że sprzeciwiła się opozycja, ale radni z jego własnej partii.Pomysł był prosty: skoro dane z innych miast pokazują, że nocna prohibicja zmniejsza liczbę interwencji policji, przestępstw czy przyjęć na SOR, to czemu nie spróbować tego w Warszawie? Zamiast pełnego projektu skończyło się jednak na wersji okrojonej, czyli pilotażu obejmującym tylko Śródmieście i Pragę-Północ.W miniony czwartek temat wrócił na nadzwyczajnej sesji Rady Miasta. Trzaskowski zapowiedział, że najdalej w marcu złoży wniosek, by od czerwca 2026 roku zakaz dotyczył już całej stolicy. Na razie radni zgodzili się na wprowadzenie ograniczeń w dwóch dzielnicach od godziny 22.00. Skrócili też czas wejścia w życie uchwały – z trzech miesięcy do dwóch tygodni. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pierwsze sklepy zamkną półki z alkoholem już w nocy 1 listopada.Czytaj więcej: Prohibicja w Polsce. W tych miastach w nocy nie kupisz alkoholuCzy to sukces? Formalnie tak, ale politycznie, raczej porażka. Sprawa nocnej prohibicji rozgrzała opinię publiczną w całym kraju, a badania pokazują, że większość internautów ocenia prezydenta stolicy krytycznie. Trzaskowski zamiast polityka skutecznego i sprawczego wypadł na kogoś, kto nawet w swoim mieście nie potrafi przeforsować decyzji.On sam podczas Campus Academy odpowiadał na pytania młodych o przegraną w wyborach prezydenckich słowami: „Jestem totalnie wku***ony”. Zapowiada walkę, a potencjał do niej niewątpliwie posiada: 10 milionów głosów Polaków.Czytaj też: Specjalna sesja rady miasta. Radni zagłosowali za prohibicją***Flotylla Global Sumud, płynąca z pomocą humanitarną do Strefy Gazy, gdzie sytuacja od miesięcy jest dramatyczna, została w nocy ze środy na czwartek otoczona przez izraelskie okręty wojenne. Na część łodzi weszli żołnierze, zatrzymując uczestników wyprawy – wśród nich Polaków, w tym posła Koalicji Obywatelskiej Franciszka Sterczewskiego. Kilkanaście godzin później izraelskie MSZ ogłosiło, że żaden ze statków nie dopłynął i nie dopłynie do Gazy. W tle tego wydarzenia mamy kolejne raporty instytucji międzynarodowych, które oskarżają Izrael o zbrodnie wojenne, a nawet o ludobójstwo, i coraz bardziej zatrważający bilans ofiar, w tym ogromną liczbę dzieci. Nic dziwnego, że także w Polsce padają coraz ostrzejsze słowa potępienia wobec działań izraelskiej armii. Należałoby więc poważnie zastanowić się: jak stanowczo powinien reagować polski rząd, gdy nasi obywatele, płynący z pomocą dla głodującej ludności Gazy, zostają zatrzymani – jak twierdzą uczestnicy – na wodach międzynarodowych? Czy w tej sytuacji Polska powinna podnieść głos tylko z troski o swoich obywateli, czy też głośno zażądać poszanowania prawa międzynarodowego wobec wszystkich cywilów, którzy codziennie giną w Gazie?