Wiele zależy od USA. W wojnie Rosji z Ukrainą jest tak: „złapał kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Czy coś może tę równowagę zburzyć? Owszem… Nie ma jasności, czy USA przekażą Ukrainie pociski manewrujące Tomahawk – rozmowy w tej sprawie między Kijowem a Waszyngtonem trwają, trudno ocenić, kiedy wyniknie z nich coś konkretnego. Lecz już sam fakt, że amerykańskie władze rozważają taki krok, wywołał w Moskwie niemałą panikę. Kreml maskuje strach, zaś publicznie grozi poważną eskalacją, ale właśnie owo „machanie szabelką” jest najlepszym dowodem przestrachu Rosjan. By wskazać źródła tego lęku, musimy najpierw zarysować odpowiedni kontekst.Co jest w tym momencie największym zmartwieniem dla władz Ukrainy? Konieczność mierzenia się z częstymi i masowymi rosyjskimi uderzeniami powietrznymi na ukraińskie zaplecze, wykonywanymi głównie przy użyciu dronów dalekiego zasięgu typu Szahed. Co jest aktualnie największym sukcesem ukraińskich sił zbrojnych? Udane ataki dronowo-rakietowe wymierzone w rosyjską bazę przemysłową, przede wszystkim w sektor petrochemiczny. Co jest „na dziś” największym atutem Rosjan w wojnie z Ukraińcami? Możliwość wykonywania napadów z powietrza na głębokie ukraińskie tyły. Co obecnie szczególnie martwi kremlowską klikę? Fakt, iż nasilona przed kilkoma tygodniami ukraińska kampania dronowo-rakietowa zredukowała moce produkcyjne rosyjskich rafinerii o 40 procent. Innymi słowy, słabości jednych są siłą drugich i na odwrót. Pojawienie się Tomahawków zakłóciłoby tę równowagę. Jak i dlaczego?Sytuacja strategicznego pataNim odpowiem na to pytanie, rozwińmy wątki zasygnalizowane w powyższym akapicie. Kijów to dziś najlepiej bronione przed zagrożeniem z powietrza miasto na świecie. Ale ten status ma też swą ciemną stronę – obrona „serca” i „mózgu” Ukrainy zasysa siły i środki OPL z innych części kraju, w wyniku czego te nie są tak dobrze chronione (a po prawdzie to są chronione słabo; taka jest rzeczywistość większości ukraińskich metropolii). „Z pustego i Salomon nie naleje”, brzmi stare porzekadło, dobrze oddające ów stan rzeczy. Ukraińcy weszli do wojny z silną OPL, ale poradziecki arsenał zużył się i został zniszczony. Zastępują go znacząco lepsze, a zarazem dużo droższe (w produkcji i eksploatacji) systemy zachodnie – jest ich już nad Dnieprem sporo, lecz wciąż za mało i ta sytuacja szybko się nie zmieni.Czytaj też: Trump zdecydował. USA dają pozwolenie Ukrainie na ataki dalekiego zasięguJednocześnie w toku prowadzonych działań zmieniły się zasadniczo realia wojny powietrznej. Wobec relatywnie niskiej skuteczności rakiet i pocisków manewrujących, Rosjanie rozpoczęli eksperymenty z dronami – wolnymi, niosącymi mniejsze głowice, za to dużo tańszymi i prostszymi w produkcji. W odpowiedzi Ukraińcy rozwinęli techniki zwalczania bezzałogowców – bez angażowania do tego „tradycyjnych” systemów OPL z ich kosztownymi rakietami. Mimo to efekt skali zadziałał – Rosjanie wciąż coś Ukraińcom niszczą, jakiś cenny element infrastruktury niezbędnej do podtrzymywania wojennego wysiłku. Ale Ukraina się nie łamie. W kluczowej gałęzi gospodarki – zbrojeniowej – kraj osiąga kolejne pułapy efektywności. Dziś ponad 40 procent broni i amunicji, jakie trafiają na front, pochodzi z rodzimych zakładów i manufaktur. W niektórych obszarach produkcji wojskowej odnotowano 35-krotny wzrost wydajności w porównaniu z 2022 rokiem. Nie zrozumcie mnie źle – nie sugeruję, że rosyjskie ataki po Ukrainie „spływają”. Są bolesne, jednak nie miażdżące. Ograniczają możliwości Ukraińców i konserwują sytuację strategicznego pata. Gdyby Kijowowi udało się „zamknąć niebo”, zbrojeniówka mogłaby rosnąć bez przeszkód, co przełożyłoby się na większe możliwości armii. Fakt, iż tak nie jest, to ograniczony, ale wciąż sukces Rosjan. „Złapał kozak Tatarzyna, a Tatarzy za łeb trzyma”, można by posłużyć się kolejnym powiedzonkiem.Zarzewie delegitymizacji władzyZostawmy Ukrainę i przenieśmy wzrok na Rosję, gdzie w coraz większej liczbie miast zaczyna brakować benzyny. Federacja, która „leży na ropie”, nie jest w stanie zapewnić sobie samowystarczalności w tym zakresie i zaczęła paliwo importować. Przypomina to sytuację z czasów Związku Sowieckiego, kiedy kraj mający największy na świecie areał pól uprawnych, i stosunkowo niedużą populację, regularnie nawiedzały klęski głodu. I wtedy, i dziś, owa zdumiewająca nieefektywność była skutkiem fatalnych decyzji władz w Moskwie. Mniejsza o historię, skupmy się na teraźniejszości. Ukraińcy – wepchnięci do wojny przez Rosjan – z brutalną skutecznością wykorzystali wąskie gardło Federacji. Niszczenie rafinerii wprost nie zagrozi armii inwazyjnej (ta będzie ostatnim podmiotem, który obejmie racjonowanie paliw i smarów), ale poważnie nadwyręża rosyjskie możliwości zarobkowania, mówimy wszak o państwie, które żyje ze sprzedaży kopalin i pochodnych. Mniej kasy w budżecie, to mniej pieniędzy na wojsko i wojowanie – i do tego sprowadza się podstawowa użyteczność ukraińskich ataków (patrząc z perspektywy atakujących).Czytaj też: Nowe rakiety dla Ukrainy? Kreml mówi o „nowej rundzie”Ale chodzi też o coś jeszcze – o wywołanie odczuwalnej na poziomie zwykłego człowieka dotkliwości. Dla miażdżącej większości Rosjan wojna była gdzieś daleko, nie obchodziła ich; teraz odczuwają jej skutki, co w ich świecie jest dowodem nieudolności władzy. A przecież cała równowaga systemu politycznego Rosji opiera się nie tylko na przemocy, ale też – a może głównie – na umowie społecznej. Zgodnie z nią Kreml robi, co chce, pod warunkiem że obywatele mogą prowadzić w miarę wygodne życie. Niespełnianie tego wymogu to zarzewie delegitymizacji – zatem płonące rafinerie to także próba rozniecenia w Federacji poważniejszego pożaru. Czy skuteczna, to się okaże – ale będąc na miejscu Ukraińców grzechem byłoby nie spróbować.Obszar efektywnego rażeniaDlaczego próbują dopiero teraz? – mógłby zapytać ktoś. Próbowali wcześniej, ale faktycznie, solidnie wzięli się do roboty niedawno. Tajemnica tego wzmożenia sprowadza się nie do zaniechania, a do rosnących możliwości – Ukraińcy w coraz większym stopniu opanowują technikę i technologię potrzebną do dalekodystansowych ataków. A i tak, nadal – nie tylko w przypadku rafinerii – nie sięgają poza obszar europejskiej Rosji, ich broń bowiem ma ograniczony zasięg, aktualnie dochodzący do tysiąca kilometrów. I wciąż są to przede wszystkim powolne i małe drony, łatwe do zestrzelenia i jednostkowo wyrządzające stosunkowo niewielkie szkody. A teraz wyobraźmy sobie, że w ukraińskim arsenale pojawiają się Tomahawki. Lecące cztery razy szybciej niż drony (i przy tym manewrujące!), niosące pięć razy większy ładunek, na 2,5-krotnie dalszą odległość. Jakie byłyby skutki takich uderzeń, jeśli wiemy (a wiemy), że rosyjskie systemy OPL okazały się niespecjalnie skuteczne wobec mniej zaawansowanych rodzajów broni? „Populacja” Tomahawków jest ograniczona, naiwnością byłoby zakładać, że Amerykanie przekazaliby Ukraińcom więcej niż kilkadziesiąt pocisków. Ale to oznaczałoby na przykład kilkanaście zniszczonych rosyjskich rafinerii, teraz będących poza zasięgiem ukraińskiej armii. Wąskie gardło stałoby się kompletnie niedrożnym kanałem…Pal licho rafinerie. Mając zasięg 2,5 tys. kilometrów, Tomahawki mogłyby dosięgnąć zakładów, w których Rosjanie produkują Szahedy. Dwie fabryki znajdują się w specjalnej strefie ekonomicznej Ałabuga w Republice Tatarstanu. Jeden dobrze zaplanowany i skoordynowany atak odebrałby Rosjanom – przynajmniej na jakiś czas, z pewnością długi – ich podstawowy atut, którym szachują Ukrainę. Generalnie w obszarze efektywnego rażenia znalazłaby się większość kluczowych rosyjskich zakładów zbrojeniowych. Ich zniszczenie lub uszkodzenie szybko przełożyłoby się na sytuację armii inwazyjnej, bowiem Rosjanie wyczerpali większość zapasów gromadzonych jeszcze w czasach ZSRR i bieżącą produkcję przemysłową niemal w całości przeznaczają na prowadzenie wojny. Stąd bierze się ów rosyjski lęk przed Tomahawkami, które byłyby niczym obuch walący w łeb putinowskiej machiny wojennej. Co skądinąd nieźle pasuje do funkcjonalności oryginalnej broni o tej nazwie…Czytaj też: Kreml reaguje na możliwość sprzedaży Ukrainie rakiet Tomahawk przez USA