Odsiadka tam, to jak podwójna kara. Kara pozbawienia wolności to nie wakacje, więc nikt nie oczekuje – a przynajmniej nie powinien z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej – luksusów za kratkami. Są jednak na świecie takie więzienia, których obawiają się nawet najgorsi przestępcy. Przeludnienie, biegające w celach szczury, do tego zasady, które mają ostudzić zapał wszystkich, którzy kiedykolwiek wpadliby na pomysł ucieczki – tak wyglądały i wyglądają najgorsze oraz najsłynniejsze takie placówki na świecie. Alcatraz – wyspa, na której ginęła nadzieja Jest początek XX wieku. San Francisco rozwija się, słynny most Golden Gate jest jeszcze w planach, a na środku zatoki znajduje się wyspa, która stanie się wkrótce jednym z symboli tego rejonu USA. Indianie z plemienia Ohlone nazywali ją „Wyspą Pelikanów”. Amerykanie wybrali dla niej hiszpańską nazwę „Alcatraz”, co oznacza po prostu „Wyspę Głuptaków”. To właśnie tam wybudowano więzienie o zaostrzonym rygorze, które okazało się jedną z najsurowszych takich placówek w Stanach Zjednoczonych. Od lat 30. Alcatraz stało się więzieniem dla tych, których nigdzie indziej nie chciano. Mafia, bossowie gangów, recydywiści, uciekinierzy z innych zakładów albo wyjątkowo uciążliwi osadzeni, którzy trafiali tu z innych placówek. Najsłynniejszym lokatorem był Al Capone, ale siedzieli tam też Frank Morris i bracia Anglinowie, którzy w 1962 roku podjęli głośną – i ponoć udaną – próbę ucieczki. Od czego właściwie uciekali? Cela w Alcatraz miała nieco ponad dwa metry szerokości. W sam raz na pryczę, kran, toaletę i stół. Ściany były często zawilgocone, w końcu więzienie otoczone wodą zobowiązuje. No właśnie, ocean. Strażnicy tak ustawili prysznice, żeby leciała z nich tylko gorąca woda. Nie chodziło jednak o komfort osadzonych, lecz o to, żeby nie mieli oni szans zahartować się przed ewentualną próbą ucieczki i skokiem do zimnej zatoki. Rytm dnia był bezwzględny: pobudka o 6:30, apel, potem praca w warsztatach, a cisza nocna zaczynała się punktualnie o 21:00. Cisza była tam zresztą elementem dyscypliny. Więźniowie nie mogli rozmawiać w czasie posiłków. „Najgorsze było poczucie izolacji. Widziałem most, ale on był bardziej odległy niż Księżyc” – wspominał jeden z byłych osadzonych w rozmowie z „San Francisco Chronicle”.Najgłośniejsza ucieczka wydarzyła się w 1962 roku. Morris i Anglinowie miesiącami drążyli dziury w ścianach, zbudowali tratwę z peleryn przeciwdeszczowych i głowy z papieru, które zostawili na poduszkach. Kiedy strażnicy otworzyli rano cele, zobaczyli trzech śpiących więźniów. Dopiero po chwili odkryli, że to tylko „atrapy”. Oficjalna wersja głosi, że uciekinierzy utonęli. Ta nieoficjalna? FBI dostawało jeszcze przez lata sygnały, że ktoś widział ich w Brazylii.CZYTAJ TEŻ: Stanie przed sądem za taranowanie ludzi w Głogowie. To multirecydywistaAlcatraz zamknięto w 1963 roku, ale wcale nie dlatego, że było zbyt okrutne. Placówka okazała się za droga. Wyspa była też logistycznym koszmarem, nie wspominając już o tym, że budynki wymagały ciągłej konserwacji, bo woda i słone powietrze szkodziły ścianom. Dziś to atrakcja turystyczna i muzeum, które przyciąga miliony turystów rocznie. Można tam kupić kubek z napisem „Property of Alcatraz” albo zrobić selfie w celi Capone. Nie wiadomo, jak długo, bo placówkę wizytowali latem członkowie administracji Donalda Trumpa. Prezydent USA sugerował niedawno, że więzienie można by z powrotem otworzyć jako symbol „prawa i porządku w USA”. Guantanamo Bay – miejsce ponad prawemNiby Kuba, ale nie do końca. Amerykańska baza Naval Station Guantanamo Bay w zatoce Guantanamo to dziwna anomalia geograficzna i prawna. Amerykanie zwarli umowę dzierżawy, która może być zakończona tylko za zgodą obu krajów lub na wniosek USA, co sprawia, że nikt ich stamtąd nie wyrzuci. Teoretycznie Guantanamo Bay to fragment tropikalnego raju, ale już w praktyce więzienie, które stało się synonimem bezprawia.Po zamachach z 11 września 2001 roku Amerykanie zdecydowali, że potrzebują miejsca do przetrzymywania „wrogów wziętych do niewoli”. Afganistan się nie nadawał, bo potencjalny zakład byłby za blisko frontu, a Stany Zjednoczone okazały się zbyt krępujące pod względem prawnym. Guantanamo pasowało idealnie: amerykańska kontrola, amerykańskie zasady, za poza jurysdykcją amerykańskich sądów.W 2002 roku pierwsi więźniowie w pomarańczowych kombinezonach zostali przewiezieni na Kubę. Spali w klatkach, na betonie, pod gołym niebem, oświetleni reflektorami 24 godziny na dobę. „Nigdy nie wiedzieliśmy, czy jest dzień, czy noc. Zegar biologiczny przestawał działać” – opowiadał w rozmowie z „The Guardian” jeden z wypuszczonych po latach. Guantanamo Bay (fot. Shane McCoy/Greg Mathieson/Mai/Getty Images)Przesłuchania były eufemistycznie nazywane „wzmocnionymi metodami”. Co się kryło za tym określeniem? Choćby waterboarding, czyli zabroniona prawem międzynarodowym tortura, która polega na oblewaniu głowy osadzonego wodą i wywoływaniu wrażenia tonięcia. W „menu” Guantanamo były też: ograniczanie ilości snu, wyziębianie, szczucie psami, rażenie hałasem, w tym katowanie głośną muzyką wielu popularnych zespołów. Amerykańskie służby twierdziły, że tego typu metody są bardzo skuteczne. Większość prawników przekonywała jednak, że to złamanie Konwencji Genewskich. „To była maszyna do łamania ludzi” – ocenił w rozmowie z CNN prawnik kilku więźniów.Największy skandal polegał na tym, że wielu osadzonych nigdy nie postawiono przed sądem. Całymi latami czekali za karatami bez aktu oskarżenia, bez możliwości obrony. Niektórzy zostali uniewinnieni, jednak nie mogli opuścić placówki, bo administracja bała się, że wrócą do terroryzmu.CZYTAJ TEŻ: Ukrywał się sześć lat, teraz na tyle trafi za kratki. Wpadł przez chciwośćGuantanamo miało być tymczasowe. George W. Bush mówił, że to „konieczność chwili”. Barack Obama obiecał zamknięcie, ale nie zdołał tego zrobić. Wygaszenie bazy zapowiadał też Joe Biden, ale placówka nadal przetrzymywała kilkudziesięciu więźniów. Dla świata Guantanamo Bay pozostaje dowodem na to, że nawet rozwinięte demokracje potrafią w białych rękawiczkach robić rzeczy, których same nie pochwalają. La Sabaneta – wolna amerykanka w WenezueliOficjalnie, na papierze to było zwyczajne więzienie stanowe w Maracaibo, w zachodniej części Wenezueli. W rzeczywistości jednak La Sabaneta okazała się miejscem rodem z koszmarów, do tego wyjątkowo chaotycznym. Placówka budziła popłoch nawet wśród największych zwyrodnialców. Projekt przewidywał, że w zakładzie będzie przebywać 700 więźniów. Tyle teorii, bo w latach 90. i 2000. siedziało tam nawet 4 tys. osób. Cele bywały tak zatłoczone, że ludzie spali w hamakach rozwieszonych pod sufitem, a ci, którzy mieli mniej szczęścia, nocowali na korytarzach. Przestrzeń była tam tak samo deficytowym towarem jak prąd czy woda. Strażnicy trzymali się na dystans, bo prawdziwą władzę w La Sabaneta sprawowali więźniowie z gangów. Handel narkotykami, dostęp do alkoholu, prostytucja – wszystko funkcjonowało za murami podobnie jak na wolności, tyle że w gorszych warunkach i ogromnym tłoku. Lokalne media donosiły nawet, że po jednym z nalotów służb na miejscu odkryto wiele gatunków zwierząt, w tym szopy, papugi, a nawet psy, indyki i świnie. Miejsca nigdy nie brakowało też na broń. Każda grupa przestępcza miała na miejscu swoje karabiny i maczety. „To nie było więzienie, to było miasto, w którym wszyscy byli uzbrojeni” – opowiadał w reportażu BBC jeden z byłych osadzonych. Kulminacją chaosu okazał się rok 1994, kiedy wybuchła bitwa między gangami. Zginęło – według nieoficjalnych doniesień – 108 więźniów, wielu z nich spalono żywcem. O skali przemocy świadczy fakt, że państwo potrzebowało kilku dni, żeby odzyskać kontrolę nad placówką. Ale i później niewiele się zmieniało. W 2013 roku kolejny bunt skończył się śmiercią 16 osób. Życie codzienne w La Sabaneta też pokazuje, że pobyt tam wyglądał trochę jak podwójna kara. Jedzenie więźniom dostarczali często bliscy, bo państwo nie nadążało z dostawami. Tropikalne choroby rozprzestrzeniały się błyskawicznie. Lekarzy, tym bardziej przy tak wielkim przeludnieniu, ciągle brakowało. „Codziennie ktoś umierał, z głodu, od kuli, od choroby” – wspominał inny były więzień. CZYTAJ TEŻ: Długa lista zarzutów dla „Wielkiego Bu”. Grozi mu wieloletnie więzienieWięzienia La Sabaneta zamknięto w 2013 roku. Oficjalnie w ramach reformy, nieoficjalnie dlatego, że placówka stała się symbolem tego, jak zakład karny może zamienić się w prywatne pole bitwy więźniów. Dziś budynki tego są tylko wspomnieniem dawnych wydarzeń, choć lokalne media co kilka lat donoszą o strachu mieszkańców przed ponownym otwarciem więzienia. Black Dolphin – życie z nosem przy ziemiRosjanie lubią chwalić się „porządkiem” w tym zakładzie. W Black Dolphin porządek oznacza koniec z prywatnością, koniec z nadzieją, a czasem także koniec z człowieczeństwem. Oficjalna nazwa placówki to „Kolonia Karna nr 6 w Sol-Ilecku”, niedaleko granicy z Kazachstanem. Nieoficjalna to właśnie Black Dolphin. Przed wejściem stoi betonowa figurka delfina, zrobiona przez samych więźniów. W pewnym sensie to ponury żart władz. Ale czego się spodziewać po zakładzie, do którego trafiają najgorsi z najgorszych? Seryjni mordercy, kanibale, gwałciciele, terroryści. Według oficjalnych danych osadzeni w Black Dolphin są odpowiedzialni łącznie za kilka tysięcy ofiar. Jednym z więźniów jest na przykład Władimir Nikołajew, który w pijackiej awanturze zabił człowieka, a potem… ugotował i zjadł część ciała swojej ofiary. Inny – Oleg Rylkov – zamordował i zgwałcił kilkanaścioro dzieci. To nie są tylko „trudni więźniowie”, jak w Alcatraz, to katalog najciemniejszych kryminalnych historii Rosji.Już sam sposób prowadzenia osadzonych przez korytarze świadczy o tym, jakie zasady panują w placówce i jaki jest ich cel. Ręce wykręcone z tyłu, głowa pochylona, ramiona uniesione tak wysoko, że więzień idzie niemal z nosem przy ziemi. Strażnicy mówią, że to ma złamać psychikę, odebrać godność i uświadomić osadzonym, że ich życie należy teraz do państwa. „To metoda, żeby nie myśleli, że są ludźmi z prawami. Mają być posłuszni” – mówił były strażnik w rozmowie z BBC. Rosyjscy więźniowie na Syberii (fot. Antoine GYORI/Sygma/Getty Images)Sama cela w Black Dolphin to kilka metrów kwadratowych, betonowe łóżko, metalowy stół i – tu element luksusu – telewizor z obowiązkowym zestawem państwowych kanałów. Światło nigdy nie gaśnie. Strażnicy zaglądają do cel co piętnaście minut, nawet w środku nocy. Prycza służy wyłącznie do spania, bo w ciągu dnia nie wolno na niej siedzieć. Dlaczego? Leżenie i odpoczynek są tu „przywilejem”, a nie prawem. „To nie kara, to wyrok na psychikę” – pisał „The Guardian”, opisując codzienność w zakładzie. Spacer to półtorej godziny dziennie na świeżym powietrzu, ale nie na dziedzińcu z trawą i drzewami, lecz w betonowej klatce. Więzień krąży tam jak zwierzę w zoo, zawsze pod okiem strażnika i na komendę. Jedzenie oznacza minimalne porcje, bez smaku. Chleb, kasza, zupa – to podstawa menu, wystarczająca, żeby utrzymać osadzonych przy życiu. Rozmowy między więźniami są niemal niemożliwe. Również dlatego w Black Dolphin nie ma szans na ucieczkę. Nie dlatego, że nikt nie próbował, ale dlatego, że architektura, procedury i psychiczna tresura wykluczają nawet jakiekolwiek planowanie. CZYTAJ TEŻ: Sprawa zaginięcia Madeleine McCann. Podejrzany znów na wolnościWięzienie działa do dziś, przebywa w nim około 700 osób. Black Dolphin jest żywym dowodem na to, że kara w praktyce może oznaczać nie tylko pozbawienie wolności, ale i systematyczne pozbawianie resztek człowieczeństwa. „To jak życie w grobie, tylko że z otwartymi oczami” – powiedział w wywiadzie dla telewizji RT jeden z osadzonych. Jeśli coś ma być ostrzeżeniem dla potencjalnych przestępców, to właśnie takie miejsca jak Black Dolphin.Bang Kwang – „Bangkok Hilton”, czyli najgorsze „wakacje” świata Zakład Bang Kwang w Bangkoku zyskał przydomek „Bangkok Hilton”. Bardziej ironicznie się chyba nie dało, bo trudno wyobrazić sobie mniej luksusowe miejsce. Zresztą osoby, które tu trafiają, zdecydowanie nie zasłużyły na luksusy. W placówce przebywają mężczyźni skazani na bardzo długie wyroki i karę śmierci: handlarze narkotyków, seryjni mordercy, gwałciciele, a także cudzoziemcy, którzy myśleli, że surowe kary w kodeksie karnym to tylko „straszak”. Jeden z byłych więźniów wspominał w wywiadzie dla „Bangkok Post”: „Na początku myślisz, że dasz radę. Po tygodniu uśmiech staje się wymuszony, a oczy szukają choćby minimalnej szczeliny światła”.Więźniowie śpią na pryczach, często tak blisko siebie, że trudno się poruszyć bez dotykania sąsiada. Każdy ruch jest obserwowany. Strażnicy nie mają litości: drobne przewinienie oznacza bicie, wyprowadzenie w kajdanach na dziedziniec albo godziny w „sali ciszy”, gdzie jedynym dźwiękiem jest bicie własnego serca.Każdy dzień wygląda tak samo: pobudka, sprzątanie, praca w więziennej kuchni lub warsztatach, posiłki na betonie, nocne apele. Tę monotonię raz na miesiąc mogą przerywać odwiedziny bliskich, ale trzeba wtedy uważać na każde słowo. Widzenie może zostać w każdej chwili przerwane, jeśli tylko strażnik uzna rozmowę za „nieodpowiednią”. Nawet lekki uśmiech może przyciągnąć uwagę strażnika i kosztować dodatkową godzinę w izolacji.Jeszcze kilka lat temu nowi więźniowie spędzali w tym miejscu miesiące w ciężkich żelaznych kajdanach. Dzisiaj takie metody są już rzadko stosowane, ale pamięć o „człowieku w kajdanach” wciąż straszy każdego nowego osadzonego. Regularnie za to w Bang Kwang wykonywane są wyroki śmierci. To właśnie tam zginął choćby Si Ouey, chińsko-tajski ogrodnik, który w latach 50. zabił kilkoro dzieci. Zwłoki mężczyzny przekazano później do testów medycznych, a następnie na wystawiono w muzealnej gablocie. CZYTAJ TEŻ: „Przerażające tortury seksualne”. ONZ oskarża rosyjskich zbrodniarzyMimo surowych warunków więzienie stara się wprowadzać elementy resocjalizacji. Powstała tam kawiarnia, warsztaty rzemieślnicze, jest nawet możliwość zdobycia niewielkiego wynagrodzenia, które można przesłać rodzinie lub zachować na start po wyjściu. Jak mówił jeden ze strażników w rozmowie z BBC: „Chcemy, żeby wiedzieli, że nawet tutaj może być coś w rodzaju życia. Ale tylko jeśli zrozumieją, że reguły są bezwzględne”. Nic dziwnego, że mieszkańcy Tajlandii nazywają placówkę „Wielkim tygrysem”. To miejsce, jak mówią, pożera ludzi żywcem. ADX Florence – samotność w wersji przemysłowejNa mapie Kolorado to tylko kropka, pustynny teren otoczony Górami Skalistymi. Ale dla świata przestępczego ADX Florence to synonim końca drogi. Tu trafiają ci, którzy byli zbyt brutalni, zbyt wpływowi albo po prostu zbyt nieprzewidywalni, żeby trafić do „zwykłych” zakładów. Strażnicy nazywają to miejsce „betonową trumną”, prasa ochrzciła je mianem „Alcatraz Gór Skalistych”.Tamtejsza cela ma rozmiar niewielkiego garażu. Łóżko, stół, stołek i toaleta są wbudowane w ścianę, żeby od razu uciąć sny o ucieczce albo wymontowaniu czegoś, co może stać się improwizowaną bronią. Okno to wąska szczelina, ale przy okazji jedyny kontrakt z zewnętrznych światem. Osadzeni bowiem spędzają 23 godziny na dobę w samotności, jedna godzina przeznaczona jest na pobyt na betonowym spacerniaku – też samotny.„Człowiek zapomina, co to znaczy dotyk drugiego człowieka” – mówił jeden z byłych więźniów w rozmowie z „The New York Times”. Ten cytat pojawia się w raportach psychologów, którzy zauważają, że taka izolacja to nie kara, lecz „powolne rozkładanie umysłu na części”.Wśród osadzonych w ADX Florence można znaleźć nazwiska, które pojawiały się w nagłówkach gazet na całym świecie. Joaquín „El Chapo” Guzmán, boss kartelu Sinaloa, który uciekł już z dwóch więzień w Meksyku; Dzhokhar Tsarnaev, odpowiedzialny za zamach podczas maratonu bostońskiego; Richard Reidm, czyli „shoe bomber”, który próbował wysadzić samolot za pomocą materiałów wybuchowych ukrytych w bucie – to tylko niektórzy osadzeni. W rejestrach można znaleźć też Roberta Hanssena, agenta FBI, który przez dwie dekady szpiegował dla Rosji. ADX Florence (fot. Robert Daemmrich Photography Inc/Sygma via Getty)Z zewnątrz ADX Florence wygląda jak zwykłe więzienie federalne. Wrażenie robi, a przy okazji budzi kontrowersje, codzienna rutyna, zredukowana do minimum. Rytm dnia wyznaczają jasne światła i odgłos krat przesuwanych przez strażników. Raport Human Rights Watch opisywał więźniów, którzy godzinami rozmawiają sami ze sobą, wybijają rytm na ścianach albo okaleczają się, żeby cokolwiek poczuć. „Więźniowie nieustannie wyją, krzyczą i tłuką w ściany… niektórzy rozmawiają ze swoimi urojeniami, zupełnie oderwani od rzeczywistości” – cytował The Marshall Project fragment pozwu, w którym więźniowie domagali się zmian w traktowaniu chorych psychicznie. Sprawa zakończyła się ugodą, jednak nie zmieniło się jedno: to placówka, która ma testować granice ludzkiej wytrzymałości. CZYTAJ TEŻ: Dysydent odmówił wyjazdu z Białorusi. Znowu został uwięzionyOd 1995 roku nikt stąd nie uciekł. Amerykanie żartują czasem, że „Alcatraz Gór Skalistych” „najbezpieczniejszym adresem w Kolorado”. Krytycy z kolei pytają, czy to raczej nie jest najdroższy eksperyment z izolacją człowieka, bo nikt nie ma wątpliwości, że zakład kieruje się zasadą „bezpieczeństwo ponad wszystko”. La Santé – w tym miejscu kończy się paryski urokEleganckie bulwary, romantyczne zaułki, pachnące bagietki – z tym wielu osobom kojarzy się Paryż. Jednak w 14. dzielnicy, przy Rue de la Santé, stoi przypominający fabrykę – gmach, który od 1867 roku jest znacznie mroczniejszą twarzą tego miasta. Trafiają tu wszyscy, od kieszonkowców po morderców. To nie jest placówka o zaostrzonym rygorze, raczej miejsce dla tych, którzy czekają na proces albo mają krótkie wyroki, poniżej dwóch lat. Właśnie ta różnorodność sprawia jednak, że życie za tymi murami bywa dla niektórych wyjątkowo trudne. Cele w La Santé od dekad były symbolem francuskiego kryzysu penitencjarnego. Małe, wilgotne, słabo wentylowane. Jeszcze przed remontem w 2014 roku w celi przewidzianej dla jednej osoby spało trzech, czasem czterech osadzonych. Véronique Vasseur, naczelna lekarka więzienia w swojej głośnej książce opisała codzienność zakładu – codzienność przerażającą. Ściany pokryte pleśnią, materace pełne robactwa, wszy i szczury biegające po korytarzach. Jak wspominała, Vasseur, przemoc była tak częsta, że miała wrażenie, iż krew nigdy nie zdoła zaschnąć. Remont przyniósł zmiany: część murów odnowiono, zainstalowano toalety i prysznice w celach, zlikwidowano też specjalne skrzydło VIP. To nie zlikwidowało wszystkich problemów. Więzienie było nadal przepełnione. W samym 2023 roku tam, gdzie było miejsce dla 700 sadzonych, przebywało ponad 1,1 tys. osób. To oznaczało materace na podłodze i brak prywatności nawet przy najprostszych czynnościach. Jeden z więźniów mówił w rozmowie z „Franceinfo”: „Nocą boisz się zejść do toalety, żeby nie nadepnąć na śpiących ludzi”. Do tego dochodzi psychiczny koszt życia w takim zatłoczonym miejscu. Według danych blisko jedna trzecia osadzonych wymaga opieki psychiatrycznej, a ciasnota i nieustanny hałas tylko pogłębiają problemy. Strażnicy przyznają, że więźniowie próbują stworzyć sobie namiastkę innego życia: handlują drobnymi przedmiotami, próbują przemycać co nieco, mają codzienne rytuały, które da się wprowadzić za kratami. Nie zmienia to jednak faktu, że to nadal zakład karny. CZYTAJ TEŻ: Były gwiazdor Barcelony po 14 miesiącach opuszcza więzienieLa Santé jest jednak nie tylko miejscem rozpaczy. To więzienie, jako jedno z nielicznych, oferuje studia uniwersyteckie dla osadzonych. Zajęcia z literatury czy nauk humanistycznych organizowane przez Uniwersytet Paryski, stają się „bańką w detencji”. Jak mówił w rozmowie z „Le Monde” jeden z więźniów – chwilą, by usiąść, myśleć i pisać, zamiast tylko próbować przetrwać.W otoczeniu paryskich bulwarów, La Santé wciąż jest miejscem jak z innego świata. Z jednej strony Francuzi mają nowoczesną stolicę, a z drugiej więzienie, w którym ludzie śpią niemal jeden na drugim i walczą o każdy centymetr przestrzeni. Carandiru – brazylijskie piekło, które zamieniło się w parkSao Paulo to metropolia, w której żyje ponad 20 milionów ludzi, jednak jeszcze dwie dekady temu kryła coś, co bardziej przypominało obóz koncentracyjny niż nowoczesne więzienie. Carandiru – to nazwa, która w Brazylii wywołuje dreszcz, bo nikt, kto zna historię tego miejsca, nie potrafi o nim opowiadać bez słowa „masakra”.Kiedy otwierano zakład w 1920 roku, miał być on dumą brazylijskiego systemu penitencjarnego. Zaprojektowany przez Samuela das Nevesa, wyglądał trochę jak dobrze zaplanowane laboratorium resocjalizacji. Więźniowie mieli pracować, zdobywać zawód, uprawiać ogródki, gotować i wypiekać chleb. Ten sielankowy obraz szybko zderzył się z brazylijską rzeczywistością: korupcją, biedą i brakiem inwestycji.Na przełomie lat 80. i 90. Carandiru stało się dusznym, zatłoczonym miejscem. Budynek przewidziany na 4 tysiące osób mieścił ich nawet 7–10 tysięcy. Cele były tak przepełnione, że więźniowie spali na podłodze, z głowami obok dziur w ziemi, które pełniły rolę toalet. „Tam było duszno jak w piecu, a powietrze śmierdziało ciałem i strachem” – wspominał jeden z byłych osadzonych w rozmowie z Human Rights Watch. Gruźlica i AIDS rozprzestrzeniały się błyskawicznie, za to opieka medyczna praktycznie nie istniała. Żeby umrzeć – z powodu zakażenia, gorączki albo niedożywienia – nie trzeba było mieć wcale wyroku śmierci. Wprowadzanie osadzonych do więzienia Carandiru (fot. Reuters Photographer/Reuters/Forum)Wszystko zmieniło się w październiku 1992 roku. Bunt w Pawilonie 9, interwencja służb i walki przeszły do historii jako jedna z największych więziennych masakr XX wieku. W ciągu kilku godzin zginęło 111 więźniów. „Policjanci zaczęli strzelać do wszystkich; byłem na piątym piętrze. Jeśli spojrzysz policjantowi w oczy, jesteś martwy” – opowiadał BBC Jacy de Oliveira, który przeżył masakrę. Strzały padały nawet w stronę tych, którzy już się poddali i nie było ważne, że wielu z nich dopiero czekało na proces. Świat obiegły obrazy korytarzy zalanych krwią i wynoszonych ciał. Amnesty International opisywało, że to nie była interwencja, lecz egzekucja. W kolejnych latach kilkudziesięciu policjantów, którzy brali udział w tłumieniu buntu, stanęło przed sądem. Część z nich została skazana, ale większość spraw ciągnęła się latami, a niektóre wyroki cofnięto później w apelacjach. W Brazylii wiele osób do dziś uważa, że sprawiedliwość nie została wymierzona.Chociaż o Carandiru mówi się najczęściej w kontekście słynnego starcia więźniów z policją, to również codzienność placówki w latach 90. była okrutna. Zakład działał jak miasto w mieście, rządzony przez gangi i niepisane reguły. Nowi więźniowie szybko dowiadywali się, że albo znajdą „ochronę”, albo będą mięsem armatnim. Strażnicy często przymykali oko, w końcu łatwiej było panować nad sytuacjąm jeśli osadzeni sami się kontrolowali. Drobny handel papierosami, lekami, jedzeniem czy nawet miejscem na pryczy był ważniejszy niż oficjalne zasady.CZYTAJ TEŻ: Zabijał na froncie. Wrócił i zabił żonę. Tego dnia mieli brać ślubW 2002 roku kompleks rozebrano, a w jego miejscu powstał Parque da Juventude, czyli Park młodości. Biblioteka, szkoła, boiska sportowe i drzewa stanęły tam, gdzie kiedyś były więzienne mury. Mieszkańcy odetchnęli, chociaż legenda więzienia nie zniknie z miasta jeszcze przez wiele dziesięcioleci. Wyspa Ognista (Petak Island, Ognenny Ostrov) – rosyjska wyspa samotnościRosja ma wiele więzień, ale niewiele jest tam takich miejsc jak Ognenny Ostrov. Zakład, znany też jako Petak Island lub po prostu „Pyatak” (od numeru), to rosyjska wersja Alcatraz. Placówka znajduje się na wyspie na Jeziorze Novozero w obwodzie wołogodzkim, ponad 400 km na północ od Moskwy.Zakład nr OE 256/5 – „Pyatak” – od 1997 roku przeznaczony jest dla więźniów skazanych na dożywocie i tych, których pierwotnie skazywano na karę śmierci (a która została zastąpiona wyrokiem dożywocia po moratorium z 1996 roku). Obecnie mieszka tam około 200 więźniów. To niewielka liczba, ale znacznie większe znaczenie ma to, jak się tu żyje.Cele są dwuosobowe, lecz towarzyszy im niemal całkowite odizolowanie: więźniowie spędzają 22,5 godziny dziennie za zamkniętymi drzwiami, mają prawo do spaceru lub ruchu na świeżym powietrzu tylko przez półtorej godziny na dobę – i to w miejscu, które bardziej przypomina klatki niż dziedziniec. Każdy krok osadzonego kontrolowany jest przez strażników i kamery. „Nie ma szans, żeby ktokolwiek spędził tu 25 lat i nie miał zniszczonej psychiki” – przyznał więzienny psycholog.Sanitariaty są skąpe, a warunki higieniczne pozostawiają wiele do życzenia, nawet jak na zakład karny. Nie ma łazienek w celach, więźniowie korzystają ze wspólnych łaźni, których jest za mało. To oznacza oczywiście kolejki, brak prywatności, częste przypadki chorób. Tuberkuloza, infekcje skórne i choroby wynikające z wilgoci czy przemarznięcia nie są wcale rzadkością.Izolacja dotyka też więzi z rodziną: przez pierwsze dziesięć lat skazany ma prawo do dwóch wizyt rocznie, a każda z nich może trwać dwie godziny. Potem osadzony ma szansę na więcej widzeń, ale to teoria. Wiele rodzin traci kontakt z więźniem ze względu na ogromne odległości, a więc i kosztowne podróże.CZYTAJ TEŻ: „Słowik” znów w areszcie. Razem z nim „Pieprzu” i „Cycek”Reżim za kratkami na Wyspie Ognistej czuć, a nawet widać dosłownie na każdym kroku. Uzbrojeni po zęby strażnicy obserwują teren z wież, w placówce są psy stróżujące, a do zakładu można dostać się tylko mostem i łodzią, co potęguje wrażenie, że miejsce jest odcięte od świata. „Pyatak” nazywany bywa „rosyjskim Alcatraz”, nawet nie tyle ze względu na legendę, ile dlatego, że nikt stąd nie uciekł. Nawet jeśli ktoś przebije mur i spróbuje wskoczyć do zimnej wody, nie zdoła dopłynąć do brzegu i uniknąć interwencji strażników.Życie w więzieniu „Pyatak” to codzienny test przetrwania nie tylko dla ciała, ale też psychiki. To więzienie, które nie musi być wcale gigantyczne, żeby przerażać. Niemal całkowita izolacja, surowe warunki sanitarne, zerwane więzi rodzinne robią swoje. Diyarbakır – turecki więzienny koszmarLata 80. w Turcji. Po wojskowym puczu ulice Diyarbakıru na kurdyjskim południowym wschodzie patrolują żołnierze. Nad miastem wznosi się budynek więzienia numer 5. Z zewnątrz wygląda jak typowy obiekt tego typu: beton, wieżyczki, drut kolczasty. W środku natomiast jest, jak to określali więźniowie, „żywym grobem”.Do tego zakładu nie trafiało się za kradzież czy oszustwo. Trafiało się za mówienie po kurdyjsku, za ulotki, wiersze, udział w studenckiej demonstracji. Władze chciały nie tylko złamać ludzi, ale też zniszczyć ich tożsamość. „W Diyarbakır nie bili nas tylko po ciele. Bili nas po języku, po pamięci, po duszy” – wspominał jeden z ocalałych w wywiadzie dla „The Guardian”.Cele były jak klitki ustawione w szeregu. Małe, zimne zimą, za to duszne latem. Beton zamiast materaca, koc tak cienki, że nie chronił ani przed chłodem, ani przed szczurami. Więźniowie opowiadali, że do celi dla 25 osób wciskano często ponad 70 osadzonych. „Kiedy ktoś chorował, leżeliśmy na zmianę: jedni w pozycji siedzącej, żeby inni mogli się położyć” – wspominał były więzień w rozmowie z „Daily Sabah”.Ale warunki to był dopiero początek koszmaru, bo codziennością była przemoc. Nowo przybyłych witano nagich, oblewając ich zimną wodą i zmuszając do wielogodzinnych ćwiczeń. Bicie, kopanie, rażenie prądem, tortury stóp – tak wyglądały więzienne rytuały. Major Esat Oktay Yıldıran, szef zakładu, zawsze pilnował, żeby upokorzenie było kompletne. Zmuszał więźniów do salutowania swojemu psu, owczarkowi o imieniu Jo. „To nie był pies. To był element systemu” – wspominał jeden z byłych osadzonych. Placówka Diyarbakir w Turcji (fot. Shutterstock/Prometheus72)W Diyarbakır cisza była gorsza niż krzyk. Rozmowy po kurdyjsku karano biciem, a modlitwy w tym języku były zakazane. Codziennie za to trzeba było śpiewać turecki hymn. „Najgorsze było to, że chcieli, byśmy sami zaczęli wierzyć, że jesteśmy kimś innym” – mówił kurdyjski prawnik Hüseyin Yildirim w relacji dla MERIP z 1984 roku.Jednak nawet w takim miejscu rodził się opór. 21 marca 1982 roku, w święto Nouruz, czyli równonocy wiosennej, więzień Mazlum Doğan podpalił się w celi. Zostawił po sobie jedno zdanie: „Poddać się to zdrada, opór to zwycięstwo”. Kilka tygodni później inni poszli w jego ślady, a nawet o krok dalej. Protesty głodowe, samospalenia, odmowy wykonywania rozkazów – każdy gest był dla osadzonych ryzykiem, ale też ratowaniem godności.Oficjalne statystyki mówią o co najmniej 34 ofiarach śmiertelnych w latach 1980–1984. Byli to ludzie, którzy zmarli w wyniku tortur, chorób, braku leków. Ale liczby to tylko część historii, bo Diyarbakır w pewnym sensie zabił również tych, którzy przeżyli – zostawił ich z traumą do końca życia. CZYTAJ TEŻ: „Jak niewolnicy”. Reżim Kima wysyła do Rosji także tanią siłę robocząBudynek więzienia nadal stoi. Władze obiecują, że stanie się centrum kultury, być może muzeum. Dla Kurdów to jednak za mało. „To miejsce musi mówić prawdę. Nie wystarczy przemalować ścian. One krzyczą” – powiedział jeden z aktywistów w rozmowie z „The Guardian”.Rikers Island – samotność, która zabija Na mapie Nowego Jorku to miejsce wygląda całkiem niepozornie: skrawek terenu przy cieśninie East River, tuż obok pasów startowych portu LaGuardia. Jednak dla tysięcy ludzi to miejsce nie ma nic wspólnego z podróżami ani turystycznymi atrakcjami. Do zakładu Rikers Island trafiają głównie ci, którzy czekają na rozprawę i nie mieli kilkuset dolarów na kaucję. Bogatsi wracają do domu, biedniejsi natomiast spędzają miesiące w betonowych boksach, ucząc się, że jednak pieniądze to czasem „wszystko”. Lokalni mieszkańcy mówią, że Rikers nie jest może miejscem z wyjątkowo rygorystycznymi zasadami w porównaniu choćby do ADX Florence czy Alcatraz, jednak tutaj osadzonych niszczy coś innego: poczucie beznadziei. Metalowa prycza, cienki materac, stalowa toaleta w rogu. Latem upał, który przyprawia o mdłości, zimą lodowaty wiatr, który przedostaje się przez nieszczelne okna. Tak wygląda rzeczywistość w tym zakładzie. „W Rikers masz wybór: być drapieżcą albo ofiarą” – wspominał były więzień Johnny Perez w rozmowie z BBC. To nie przesada: drobny złodziej rowerów może trafić tu do jednej celi z brutalnym gangsterem, a przemoc staje się codziennością. Najgłośniejsze historie z tej wyspy nie dotyczą wcale słynnych mafijnych bossów, lecz dramatów zwykłych ludzi, których złamał system. Layleen Polanco, młoda kobieta trans, trafiła do placówki w 2019 roku, bo nie mogła zapłacić kaucji. Wysłano ją do izolacji, mimo że cierpiała na epilepsję. Jak się okazało, 7 czerwca strażnicy nie zaglądali do jej celi przez niemal godzinę, choć powinni co kwadrans. Kiedy wreszcie sprawdzili, co się dzieje, Layleen już nie żyła. Raport ujawnił, że w tym czasie funkcjonariusze żartowali i śmiali się na korytarzu.Śmierć Polanco wstrząsnęła opinią publiczną. Stała się symbolem nieludzkiego traktowania więźniów, zwłaszcza tych należących do mniejszości albo zwyczajnie biednych. Rodzina i aktywiści zorganizowali protesty na ulicach Manhattanu, domagając się likwidacji izolacji i zamknięcia samego Rikers. „To nie jest miejsce, które można naprawić – to miejsce, które trzeba zamknąć” – mówiła siostra Layleen w rozmowie z magazynem „Time”.To głośna ofiara systemu, ale Polanco nie była przecież jedyna. Przez dekady więzienie Rikers zbierało podobne historie – samobójstwa, śmierci z powodu braku opieki medycznej, pobicia tak brutalne, że lekarze próbowali ratować połamane żebra i szczęki. Strażnicy oraz osadzeni żyją tu w stanie ciągłej wojny, a zwykłe przejście korytarzem może skończyć się ciosem zadanym nożem lub pałką. CZYTAJ TEŻ: Nowy pomysł na biznes. Rosjanie zarabiają na niewolnikachRikers Island to również miejsce pobytu „więziennych celebrytów”. Sid Vicious, basista Sex Pistols, właśnie tu trafił po zarzutach zabójstwa Nancy Spungen. Rapper Lil Wayne odsiedział w zakładzie osiem miesięcy za nielegalne posiadanie broni, a Mark David Chapman, morderca Johna Lennona, czekał w placówce na swój proces. Jednak to nie celebryci budują mit Rikers, lecz anonimowe postaci. To tysiące ludzi, których system pyta o winę dopiero po tym, jak sprawdzi, czy stać ich na kaucję. Od lat władze Nowego Jorku obiecują zamknąć zakład i przenieść więźniów do mniejszych, nowoczesnych aresztów. Data tej operacji ciągle jest jednak przesuwana. Miał to być 2026 rok, potem była mowa o roku 2027. Więzienie mają zastąpić 4 inne placówki, jednak ich przygotowanie się opóźnia i generuje olbrzymie koszty. Niewykluczone, że cześć z nich powstanie dopiero w 2032 roku, a do tego czasu – jak podkreślają krytycy amerykańskiego systemu penitencjarnego – nowe miejsca mogą okazać się już za ciasne i problem wróci jak bumerang. Gitarama – miejsce, które niszczyło ciała i umysły Środek Afryki, rok 1994. Rwanda dopiero co wyszła z ludobójstwa, które w ciągu stu dni pochłonęło setki tysięcy ofiar. Kraj, w którym instytucje właściwie przestały istnieć, musiał zmierzyć się z kolejnym problemem – co zrobić z dziesiątkami tysięcy ludzi oskarżonych o udział w zbrodniach? Władze zaczęły wtedy masowo zapełniać więzienia. Jedno z nich, Gitarama, miało wkrótce stać się synonimem piekła na ziemi.Relacje tych, którzy odwiedzili Gitaramę w połowie lat 90., brzmią podobnie jak opisy z nazistowskich obozów koncentracyjnych. Działacze Amnesty International alarmowali, że w 1995 roku więzienie przeznaczone na 600 osób zajmowało prawie 7 tysięcy osadzonych. „W dzień i w nocy musieli albo stać, albo siedzieć między nogami tych, którzy stali” – pisał „The New Yorker”, powołując się na świadków wizyt w zakładzie. W praktyce więźniowie spali na zmianę, oparci o ściany, w zaduchu i wilgoci, wśród owadów, krwi i odchodów. Według raportów Human Rights Watch, w ciągu zaledwie dziewięciu miesięcy w placówce zmarło prawie tysiąc osób. Powodem nie były wcale egzekucje, lecz fatalne warunki: brak higieny, niedożywienie, choroby skóry i zakażenia, które prowadziły często do gangreny i amputacji. Jeden z lekarzy więziennych, cytowany przez „New Yorkera”, nie ukrywał, że to sukces, kiedy zmarłych danego miesiąca było „tylko” kilkunastu. „W czerwcu mieliśmy osiemdziesiąt sześć zgonów, w lipcu tylko osiemnaście” – mówił. Gitarama była w pewnym miniaturą całej Rwandy po ludobójstwie, bo miejsce było chaotyczne, pełne gniewu i strachu i niedopowiedzeń. Trafiali tam przede wszystkim ludzie podejrzewani o udział w masakrze Tutsi: członkowie Interahamwe, czyli bojówek Hutu, lokalni urzędnicy, a nawet zwykli mieszkańcy, jeśli tylko pojawił się cień podejrzenia, że mogli mieć coś wspólnego ze zbrodnią. Kłopot w tym, że wiele tysięcy osadzonych nigdy nie usłyszało formalnych zarzutów. Nic dziwnego, skoro niekiedy wystarczył donos sąsiada, żeby trafić za mury Gitaramy. Więzienie Gitarama w Rwandzie (fot. A.NOSTEN/Gamma-Rapho/Getty)W takich warunkach i takim tłumie obowiązywała specyficzna hierarchia. Starsi i silniejsi ustalali, kto dostanie kawałek suchego chleba, a kto zasłużył na miejsce przy kranie. Kobiety przebywały tam osobno, ale już dzieci nierzadko mieszkały w celach razem z matkami. W 1995 roku było ponad 100 takich przypadków. Wiele z tych dzieci nie znało innego domu. „To nie było więzienie, to był magazyn ludzi” – mówił jeden z obserwatorów ONZ w rozmowie z zachodnią prasą.Choć przez lata krążyły opowieści o tym, że więźniowie w Gitaramie mieli się posuwać do aktów kanibalizmu, wiarygodnych dowodów na to nigdy nie znaleziono. Nie zmienia to faktu, że granice człowieczeństwa zacierały się tam bardzo szybko. Relacje o przypadkach gangreny, odpadających kończynach i o tym, jak współwięźniowie pomagali „odłamywać” martwe palce, nie były już plotką, lecz udokumentowanymi zapisami. To właśnie te obrazy sprawiły, że Gitarama zapisała się w światowej wyobraźni jako jedno z najgorszych więzień w historii.Dzisiaj to miejsce formalnie już nie istnieje – Gitarama została przemianowana na Muhanga Prison. Rwanda próbowała reformować swój system penitencjarny, wprowadzając lokalne sądy i wypuszczając część osadzonych, żeby zmniejszyć tłok. Zdjęcia zakładu po zmianach pokazują schludniejsze budynki, więźniów w pomarańczowych uniformach i strażników, którzy starają się trzymać dyscyplinę. Jednak dla wielu ludzi Gitarama pozostanie symbolem wyjątkowo mrocznych czasów. Każde z tych więzień ma własną legendę: Alcatraz stało się atrakcją turystyczną, która sprzedaje kubki i koszulki, Gitarama symbolem piekła na ziemi, a Black Dolphin czy ADX Florence wciąż budzą respekt jako zakłady, z których nie ma ucieczki. No właśnie, respekt. Ostatecznie nie liczy się to, kto siedzi za murami, lecz to, co widzą ludzie na zewnątrz. To oni mają przecież zobaczyć, że system działa, a sprawiedliwość ostatecznie zostanie wymierzona. CZYTAJ TEŻ: Uciekł z więzienia w torbie na pranie. Wpadł po wyjściu z piwnicy