Konflikty małe i duże. Krótka historia polskiej demokracji naznaczona jest konfliktami. Kłócą się wszyscy, wszędzie, w każdej stacji telewizyjnej czy radiowej, o wszystko. Niewinne przepychanki posłów z dwóch frakcji wielkich skutków szczęśliwie nie mają. Gorzej, gdy naprzeciw siebie stają prezydent z premierem. Takie starcie, nazywane z francuskiego „kohabitacją”, zwykle nie przynosi niczego dobrego. I nic nie wskazuje, żeby Tusk z Nawrockim mieli (i chcieli) to zmienić. Kohabitacja (z definicji: współrządzenie organów władzy reprezentujących odmienne opcje polityczne) to szczególny rodzaj politycznej gry, w której mieszają się osobiste ambicje, doraźne interesy partyjne i konstytucyjna niejasność dotycząca podziału kompetencji między prezydentem a premierem.***Zaczęło się już w 1989 roku. Premier Tadeusz Mazowiecki zmuszony był do współpracy z niemal świeżo wybranym (a raczej: wskazanym) na prezydenta Wojciechem Jaruzelskim. Tym samym, który kilka lat wcześniej wprowadził w kraju stan wojenny. Tym samym, który mniej lub bardziej bezpośrednio doprowadził do internowania m.in. Mazowieckiego właśnie. Wszyscy, z premierem na czele, spodziewali się konfrontacji, problemów i walki na noże. Było jednak… zupełnie odwrotnie. Jaruzelski – dedukował później Bronisław Geremek w jednym z wywiadów – chciał zostać zapamiętany w Polsce nieco inaczej. Nie jako ten, który wprowadził stan wojenny, ale jako ten, który otworzył drzwi III Rzeczpospolitej. A jeśli nie „otworzył”, to przynajmniej nie przyciskał meblami, gdy wyważano wrota socjalizmu. Tak wprowadzono m.in. konstytucję, która radykalnie ograniczała jego wpływy i umacniała pozycję rządu, doprowadzając – niedługo później – do pierwszych wolnych wyborów. Już bez Jaruzelskiego. Marzenie o byciu zapamiętanym „dobrze” się oczywiście nie spełniło, ale mogło być przecież zdecydowanie gorzej.Pierwsza afera III RPNieco mniej harmonii było we współpracy Lecha Wałęsy z premierami za rządów SLD i PSL. Gdy w 1993 roku postkomuniści doszli do władzy, prezydent za wszelką cenę chciał zaznaczyć swoją obecność i w możliwie największy sposób kontrolować sytuację. „Pacynką” miał być Waldemar Pawlak, którego Wałęsa nieustannie wychwalał, nazywał „pupilem”, licząc na to, że młody polityk Polskiego Stronnictwa Ludowego grzecznie mu się podporządkuje.Tak jednak nie było. Wałęsa w ciągu niecałych dwóch lat zawetował 27 ustaw, jego ministrowie (na mocy tzw. małej konstytucji prezydent przez kilka lat miał spory wpływ na obsadę kilku resortów, w tym m.in. MSW) robili co mogli, by „odpowiednio” interpretować konstytucję, ale… rządzący niespecjalnie musieli się tym przejmować. Koalicja miała bowiem odpowiednią większość, by ignorować prezydenckie weto.Wałęsa nie dawał jednak za wygraną i tuż przed walką o drugą kadencję z Aleksandrem Kwaśniewskim rozkręcił jedną z największych afer tamtych czasów: tzw. aferę Olina. Andrzej Milczanowski, ówczesny szef MSW, oskarżył premiera o współpracę z KGB. Prezydent oskarżenia poparł, po czym… odszedł z urzędu. Oleksemu niczego nie udowodniono, żadnych pozwów nie wniesiono, sam Wałęsa przyznawał w wywiadach, że „chyba nie był agentem”. Oleksy mówił wtedy, że cała sprawa odebrała mu kilka lat życia. Zmarł, pewnie nie tylko z tego powodu, w 2015 roku, w wieku 69 lat.Utajony konfliktW 1997 roku słowo „kohabitacja” znów odmieniano przez wszystkie przypadki. Prezydentem był już Kwaśniewski, a fotel premiera przypadł w udziale Jerzemu Buzkowi (lider AWS, Marian Krzaklewski, pozostał „w tle”, bo mierzył w prezydenturę trzy lata później; nie chciał sobie psuć wizerunku stając na czele rządu). Otwartych konfliktów między oboma panami nie było, bo… Kwaśniewski wiedział, że Buzek nie jest w tym układzie najważniejszą figurą. Pomimo tego: z prawa weta korzystał dość chętnie, chętnie też kłócił się o elementarne – jak twierdził – sprawy. Problemy dotyczyły m.in. reformy emerytalnej, powoływania ambasadorów (tak, już wtedy) czy tego, ile ma być w Polsce województw. AWS chciało zmniejszenia ich liczby z 49 do 12, kompromisem okazała się dzisiejsza liczba – 16. Gdy w 2001 roku do władzy ponownie doszło SLD, a na czele rządu stanął Leszek Miller, wydawało się, że między gabinetami zapanuje sielanka. Nic bardziej mylnego. Prezydent i premier walczyli bowiem o miano „tego pierwszego” we własnej frakcji. Pomiędzy małym i dużym pałacem rozgrywała się walka o wpływ w gospodarce, i to nie tylko o obsadę spółek Skarbu Państwa. „Po naszym trupie, tamci tego nie dostaną” – mówiły obie strony o ewentualnych ruchach kadrowych. – Otoczenie Millera bacznie obserwowało, kogo z biznesmenów bierze na pokład prezydenckiego samolotu Kwaśniewski. I takich osób w swoje podróże zagraniczne premier Miller już nie brał – ujawnia polityk SLD, cytowany przez „Rzeczpospolitą”. Kiedy ówczesny premier i prezydent zaczęli ze sobą walczyć, to razem pociągnęli lewicę w przepaść. Jak się okazało, przegrali obaj.W 2004 roku doszło do sporu o to, kto ma reprezentować Polskę w Dublinie podczas uroczystości wciągnięcia na maszt polskiej flagi jako nowego państwa członkowskiego Unii Europejskiej. Ostatecznie do Irlandii pojechał i premier, i prezydent. „Tylko polska delegacja była dwuosobowa. Kiedy wstaliśmy (wraz z Kwaśniewskim) z krzeseł, aby odebrać polską flagę, ze strony naszych europejskich kolegów rozległ się cichy szmer rozbawienia” – wspominał Miller w rozmowie z Robertem Krasowskim.Skazany na spórKulminacją sporów prezydencko-premierowskich był okres rządów Donalda Tuska i prezydentury Lecha Kaczyńskiego (2007–2010). Początkowa nić porozumienia szybko przerodziła się w otwartą wojnę, szczególnie w polityce zagranicznej. Symbolem stał się „spór o krzesło” na szczycie UE w 2008 roku, kiedy obaj rościli sobie prawo do reprezentowania Polski. Interweniować musiał Trybunał Konstytucyjny, orzekając, że politykę zagraniczną prowadzi rząd, a prezydent może uczestniczyć w szczytach wyłącznie w porozumieniu z Radą Ministrów (orzeczenie z 30 września 2009 r., sygn. Kpt 2/08). Publiczne docinki, jak śmiech Kaczyńskiego na konferencji z Condoleezzą Rice, tylko pogłębiały wizerunek politycznego chaosu. Tusk wykorzystywał każdą wpadkę prezydenta, a prawica mówiła o „przemyśle pogardy”.W 2015 roku Platforma Obywatelska, już za kadencji Andrzeja Dudy, straciła władzę. Wróciła do niej, wraz z Donaldem Tuskiem, osiem lat później. I… Duda wciąż był w Pałacu. Na początku obie strony starały się tonować emocje. Tusk podkreślał, że chce współpracy „dla dobra państwa”, Duda mówił o „instytucjonalnym dialogu”. Szybko jednak okazało się, że w praktyce dominuje logika konfliktu. Prezydent wetował kluczowe ustawy, rząd narzekał na paraliż legislacyjny, a cała scena polityczna obserwowała kolejną odsłonę dobrze znanego sporu o to, kto naprawdę ma ster w ręku.Zmienić to miały wybory w 2025 roku. Rafał Trzaskowski przez długi czas prowadził w sondażach, był faworytem, ale na ostatniej prostej wyprzedził go Karol Nawrocki. Zaprzysiężony na początku sierpnia, kilka razy jasno dał do zrozumienia, że „współpracę z premierem” rozumie po swojemu. I zdążył już dać temu wyraz, wetując m.in. ustawę o pomocy Ukraińcom. Środowa Rada Gabinetowa była zapowiedzią tego, jak mogą wyglądać najbliższe lata na szczytach władzy w Polsce. Czy będą to lata dwa, czy pięć, czy więcej – czas pokaże. Obaj tej wojny wygrać nie mogą.