Niechlubna karta japońskiej historii. Chociaż hasło „eksperymenty na ludziach podczas wojny” przywodzi na myśl przede wszystkim to, co Josef Mengele robił więźniom obozów koncentracyjnych w czasie II wojny światowej, historia zna przypadek podobnego okrucieństwa, tyle że przez lata mówiło się o nim zdecydowanie mniej. Tajna japońska Jednostka 731 miała jednak na koncie nie mniej koszmarne eksperymenty, których ofiarą padły setki tysięcy ludzi. Był wrzesień 1931 roku. W pobliżu Mukden (dzisiejszego Shenyang) eksplodowały tory kolejowe. Ten incydent okazał się dobrze zaplanowaną prowokacją – pretekstem do tego, by Armia Kwantuńska, czyli część Cesarskiej Armii Japońskiej najpierw zaatakowała, a potem przejęła kontrolę nad Mandżurią. Północno-wschodni region Chin nie tylko miał duży potencjał handlowy, ale też był bogaty w surowce, a dodatkowo atrakcyjny z punktu widzenia przeludnionej Japonii, która mogłaby tam osiedlić część swoich obywateli. Wystarczyło oskarżyć o zniszczenie torów, a potem ostrzelanie japońskich wojskowych, Chińczyków, konkretnie żołnierzy stacjonujących w pobliskich koszarach.Tak zwany incydent mukdeński miał poważne konsekwencje: Mandżuria stała się wkrótce marionetkowym państwem Mandżuko, z „cesarzem” Puyi oraz japońską armią organizującą tu swoje imperium. Puyi nie posiadał bowiem realnej władzy, krajem zarządzali właśnie japońscy wojskowi. Mandżuko zamieniło się więc w praktyce w japońską kolonię, której Chiny nie uznawały. Część społeczności międzynarodowej próbowała protestować, ale to nie zatrzymało Japończyków. Okoliczna ludność na zajętych terenach traciła swoje prawa, ich miejsce zajął przymus pracy, a potem strach. To jednak nie koniec, bo wkrótce region miał stać się również miejscem kaźni setek tysięcy ludzi. A wszystko to z powodu jednego człowieka. Ośrodek Pingfang był doskonale zorganizowanym „miastem śmierci”Shirō Ishii – lekarz japońskiej armii, naukowiec, mikrobiolog – ukończył medycynę na Uniwersytecie w Kioto. Ishii miał wielką pasję: bakterie. W 1928 roku medyk podróżował po Europie i Stanach, badając między innymi użycie broni biologicznej podczas I wojny światowej. Zrozumiał wtedy, że rozwój takiej broni w USA i na Starym Kontynencie stoi w miejscu. To – jego zdaniem – było wielką szansą dla Japonii. Kraj ten co prawda podpisał Protokół Genewski z 1925 roku, jednak go nie ratyfikował. Ishii był więc przekonany, że może działać bez ograniczeń. Na pewno medykowi pomagało też to, że po powrocie do Japonii – z sukcesami – pracował nad filtrowaniem wody. Dzięki temu zyskał przychylność i zaufanie części dowódców Cesarskiej Armii Japońskiej. CZYTAJ TEŻ: „Obława augustowska to największa tragedia w tej części Europy przed Buczą”Lekarz przekonał sztab Kwantuńskiej Armii do utworzenia ośrodka badawczego, który miał się zajmować „uzdatnianiem wody”. Przynajmniej oficjalnie. Pretekstem była ochrona żołnierzy przed epidemiami. W rzeczywistości jednak w Pingfang powstała tajna Jednostka 731, która okazała się laboratorium śmierci. Jak tłumaczył sam Ishii, miejsce miało działać „dokładnie odwrotnie”, niż zakładała misja czy przysięga lekarza. Jednostka 731 okazała się ogromną, samowystarczalną instytucją: więzieniem, biolaboratorium i krematorium, z magazynami oraz własnym lotniskiem, a nawet domem publicznym dla personelu w jednym.Pingfang nie był bowiem „po prostu” obozem. Wyglądał jak małe miasto: rozciągał się na obszarze o powierzchni około 6 km kwadratowych, z ponad 150 budynkami, miał nawet własną stację kolejową i oczywiście infrastrukturę do hodowli patogenów. Wszystko otoczone było wysokim murem z drutem kolczastym, a ośrodka strzegli wartownicy w wieżyczkach. Nikt nie miał szans wyjść stamtąd żywyWiększość ofiar Jednostki 731 stanowili Chińczycy – mieszkańcy okupowanej Mandżurii, ale nie tylko, bo do ośrodka trafiały osoby z całej północnej części kraju. Japończycy nie mieli najmniejsze problemu ze „zdobywaniem” więźniów. Żeby trafić do Pingfang, wystarczyło znaleźć się w niewłaściwym miejscu i czasie. Wojskowi przeprowadzali bowiem łapanki na wsiach, w miastach oraz na drogach. Wystarczyło oskarżenie o współpracę z partyzantką, posiadanie broni, a czasem nawet brak dokumentów, żeby przypadkowi ludzie dostali w praktyce wyrok śmierci. Wojskowi przywozili do obozu całe rodziny, nie patrząc na wiek. Do Pingfang trafiali także więźniowie polityczni, aktywiści i intelektualiści podejrzani o podżeganie antyjapońskich nastrojów. Sporą grupę stanowili Koreańczycy, traktowani przez okupantów jako element podejrzany i wrogi. Byli również Mongołowie z pogranicza, których uznawano za „niepewnych” wobec cesarza. Pojawiają się też wzmianki o Rosjanach – wziętych do niewoli w potyczkach granicznych nad rzeką Chałchin-Goł w 1939 roku. Pod koniec wojny pojawili się także nieliczni jeńcy alianccy – Amerykanie i Brytyjczycy schwytani w Azji Południowo-Wschodniej, którzy zostali przewiezieni do Mandżurii, żeby uczestniczyć w „eksperymentach specjalnych”.Po przywiezieniu więźniowie byli rejestrowani. Nie mieli jednak imion ani nazwisk, tylko numery, podobnie jak w nazistowskich obozach koncentracyjnych. W Pingfang nazywano ich „maruta”, co oznaczało kłody. To nie był przypadek. Ishii tłumaczył swoim pracownikom, że człowiek w ośrodku nie jest już osobą, lecz „materiałem biologicznym”. Więźniowie przechodzili dokładne badania medyczne: temperatura, tętno, stan narządów. Nie po to jednak, żeby ktokolwiek ich leczył. Chodziło wyłącznie o ocenę ich stanu zdrowia na początku eksperymentu. Niektórzy jeńcy trafiali od razu do badań laboratoryjnych, innych przetrzymywano w betonowych celach – ciasnych, wilgotnych i oddzielonych od siebie, żeby ewentualne zakażenia nie przenosiły się między „badanymi”. Tam jeńcy czekali na „przydział” do konkretnego projektu.CZYTAJ TEŻ: Nazistowskie materiały odnalezione w Argentynie. Były ukryte w piwnicy sąduEksperymenty zakładały, że nikt nie wyjdzie z obozu żywy. Kiedy dany „eksperyment” się kończył, ciało więźnia spalano w krematorium albo zakopywano na terenie kompleksu. Nie było pochówków, nazwisk, tabliczek. Ślad po tysiącach ludzi kończył się w tabelkach i notatkach lekarzy. Okrutne eksperymenty Jednostki 731 Doświadczenia w Jednostce 731 nie miały nic wspólnego z chaotycznymi torturami. Ośrodek dział jak dobrze naoliwiona machina – świetnie zorganizowana, prowadzona przez lekarzy w białych kitlach, co czyniło ją tym bardziej przerażającym miejscem. Najbardziej szokującą praktyką były operacje na w pełni przytomnych ludziach. Badacze chcieli zobaczyć działanie chorób od środka, w czasie rzeczywistym. Więzień, wcześniej zarażony bakteriami, trafiał na stół operacyjny. Zamiast narkozy czekały na niego mocne pasy i stalowe uchwyty do przytwierdzenia rąk oraz nóg. Kiedy skalpel przecinał skórę, ofiara czuła każdy ruch ostrza. Lekarze wyjmowali fragmenty organów, oglądali stan tkanek, notowali kolor płuc, rozmiar guzów w wątrobie czy ilość ropy w jamie brzusznej. Czasem usuwało się cały organ, żeby zobaczyć, ile minut organizm jeszcze przeżyje. Nie była to jedyna forma okrucieństwa lekarzy. Mandżurskie zimy dawały okazję do badań nad hipotermią. Procedura była zawsze podobna: więźnia wyprowadzano na mróz, oblewano jego kończyny wodą i czekano, aż powstanie lód. Lekarze sprawdzali, jak skóra „brzmi” po uderzeniu patykiem. Jeśli wydawała metaliczny odgłos, oznaczało to, że tkanki całkowicie zamarzły. Później testowano też metody „ratowania”: ogrzewanie w gorącej wodzie, masowanie, przykładanie do ognia. Sprawdzano stopień martwicy, tempo rozwoju gangreny, czas do śmierci. Nie chodziło o pomoc, lecz wyłącznie o dane: jak szybko pilot w Mandżurii umrze, jeśli katapultuje się nad zamarzniętą rzeką?CZYTAJ TEŻ: Tchórzliwa ucieczka zbrodniarza. Tak Hitler spędził ostatnie godzinyJednostka 731 miała też specjalne komory, w których można było zmieniać ciśnienie i symulować warunki lotu na dużej wysokości. Więźniów zamykano w środku i stopniowo obniżano ciśnienie. Najpierw odczuwali oni ból w uszach, potem pękanie bębenków, krwawienie z nosa, wreszcie rozrywanie płuc. Podobnie było z eksperymentami na przeciążenia. W specjalnych wirówkach obracano więźniów z coraz większą prędkością, aż ich serca nie wytrzymywały. Lekarze chcieli znaleźć granicę ludzkiej wytrzymałości, co było cenną wiedzą dla pilotów cesarskiej marynarki.W Pingfang Japończycy produkowali także na masową skalę bakterie dżumy i cholery. Zakażano nimi więźniów poprzez zastrzyki, skażone jedzenie, a nawet transfuzję krwi. Obserwowano rozwój choroby dzień po dniu. Objawy zaczynały się zwykle od gorączki, później pojawiała się biegunka i krwawe wymioty. Gdy ofiara była już w skrajnej fazie, przychodził czas na sekcję na żywo. Lekarze sprawdzali, jak bakterie rozkładają tkanki od środka. Obóz jednak nie ograniczał się do laboratoriów. Produkowane bakterie i pchły zarażone dżumą pakowano w ceramiczne bomby i zrzucano na chińskie wioski. Po kilku dniach lekarze przyjeżdżali w teren, aby zbierać dane z pierwszej linii epidemii. Liczyli, ile osób zmarło w ciągu trzech dni, ilu w tydzień, ile osób próbowało uciekać.Więźniowie dostawali słoną wodę zamiast jedzeniaKomory gazowe w Pingfang, w przeciwieństwie do tych w nazistowskich obozach, nie były tylko miejscem masowych egzekucji. Służyły także jako laboratorium chemiczne. Więźniów wprowadzano do pomieszczeń wypełnionych iperytem, cyjanowodorem, fosgenem. Lekarze zapisywali czas pojawienia się kaszlu, krwioplucia, drgawek. Badano również skutki długotrwałej ekspozycji. Jeńcy wdychali niskie dawki gazów dzień po dniu, aż ich płuca ulegały całkowitemu zniszczeniu. Celem było stworzenie dokładnych instrukcji użycia broni chemicznej, czyli ile gazu potrzeba, żeby unieruchomić oddział wroga w ciągu 10 minut, a ile, żeby zabić wszystkich w ciągu pół godziny.Nie mniej okrutne były badania nad odwodnieniem i głodem. Więźniom ograniczano racje do minimalnych, sprawdzano, jak szybko organizm człowieka zaczyna tracić masę mięśniową, kiedy pojawiają się halucynacje, a kiedy dochodzi do śpiączki. Innym wariantem było podawanie słonej wody. To akurat miało symulować sytuację marynarza dryfującego na morzu. Obserwowano zmiany w pracy nerek, przyspieszenie tętna, wreszcie śmierć. To była wiedza wojskowa, której nie dało się zdobyć przy pomocy ochotników, dlatego właśnie potrzebni byli „maruta”.Kobiety więźniarki były zmuszane do kontaktów seksualnych z zarażonymi mężczyznami, żeby badać mechanizm przenoszenia kiły i rzeżączki. Część była sztucznie zapładniana, a następnie zarażana różnymi bakteriami, aby sprawdzić, jak infekcja wpływa na rozwój płodu. Kiedy ciąża osiągała odpowiedni etap, matkę i dziecko poddawano sekcji – żywej, aby tkanki były „świeże”. CZYTAJ TEŻ: Rosja Prometeuszem, Chrystusem i Winkelriedem narodówKażdy eksperyment w Pingfang kończył się wpisem w tabeli: numer więźnia, rodzaj bakterii, temperatura ciała, godzina śmierci. „Numer 248: zgon po 4 dniach”, „numer 369: drgawki, martwica po 8 godzinach”. Lekarze podpisywali raporty tak, jakby wystawiali recepty. Ofiary były traktowane jak obiekty laboratoryjne, nie żywi ludzie. „Musiałem przemówić… dla przyszłych pokoleń”Hideo Shimizu przez 70 lat nie wspominał nikomu o tym, czego doświadczył w młodości. Jako nastoletni żołnierz mężczyzna trafił do Harbin, na terenie ówczesnej Mandżurii. Ochotnik spodziewał się, że trafi do pracy w fabryce lub magazynie. Zamiast tego dostał kitel i szkolenie z chorób zakaźnych. Lekarze ani naukowcy nie zdradzali swoich personaliów, a rekruci mieli zakaz rozmów o ośrodku, nawet między sobą. Pewnego dnia Shimizu został zaprowadzony do pomieszczenia, które nazywano „salą eksponatów”. „Uderzył mnie intensywny zapach formaliny, tak mocny, że aż łzawiły oczy. Na półkach stały rzędy słojów, we wszelkich możliwych rozmiarach. Niektóre były niewielkie, inne sięgały wzrostem dorosłego człowieka. Wszystkie wypełnione ludzkimi ciałami” – wspominał mężczyzna, cytowany przez „The Times”. „Niektórzy byli przecięci pionowo na pół, żeby można było zobaczyć ich organy. Były tam dzieci, dziesięcioro, może dwadzieścioro, a może jeszcze więcej. Onieśmieliło mnie to, osłupiło. Myślałem tylko: jak mogli zrobić coś takiego małemu dziecku? Ale sądzę, że zabrali mnie tam właśnie po to, by sprawdzić moją reakcję na widok tych „kłód”. A ja miałem w głowie tylko jedno pytanie: do czego mnie zmuszą?” – opowiadał Hideo Shimizu. Młody żołnierz zdał sobie sprawę, że sam był szkolony do wykonywania podobnych „eksponatów”, ale uratowały go losy wojny. Po atakach na Hiroszimę i Nagasaki Shimizu został skierowany do obozowego więzienia. Miał tam grzebać spalone szczątki więźniów, żeby zatrzeć ślady istnienia jednostki. „Weźcie sekret do grobu” – usłyszał on i inni pracownicy od dowódcy. Dzięki USA „japoński Josef Mengele” uniknął kary Latem 1945, kiedy Armia Czerwona wkroczyła do Mandżurii, Shirō Ishii wydał rozkaz: zniszczyć wszystkie dowody. Laboratoria wysadzono, dokumenty spalono, a pozostałych więźniów pozbywano się przy pomocy gazu, chemikaliów i masowych kremacji. Po wojnie, w 1949 roku, ZSRR przeprowadził w Chabarowsku kilkanaście procesów, skazując kilku dowódców i naukowców na więzienie. Najważniejsze osoby jednak – w tym Ishii – uniknęły procesu. Amerykanie udzielili im immunitetu w zamian za przekazanie wyników eksperymentów. CZYTAJ TEŻ: Kariery przerwane przez wojnę. Oni korki zamienili na karabinyOstatecznie Ishii po cichu otworzył w Japonii klinikę, w której pracował. Lekarz zmarł w 1959 roku na raka gardła w Tokyo, jako wolny człowiek, który do tego został przykładnym katolikiem. Według nieoficjalnych szacunków historyków, działanie Jednostki 731 mogło kosztować życie od 300 do nawet 700 tys. więźniów. Dlaczego więc o „japońskim Josefie Mengele”, jak często nazywany jest Ishii, nie było tak głośno jak o niemieckim zbrodniarzu w kitlu? USA przejęły dokumentację Jednostki 731, co uciszyło sprawę na wiele dekad, a w Japonii długo nie mówiło się o koszmarnym ośrodku, nie uczono o nim w szkołach. Dopiero w latach 80. dziennikarze oraz historycy zaczęli publikować materiały dotyczące eksperymentów, a o sprawie zrobiło się naprawdę głośno w 2015 roku, po tym, jak Shimizu, przerwał milczenie. Nie było to zresztą dla niego proste, bo wspomnienia byłego pracownika obozu sprowadziły na niego falę hejtu ze strony japońskich nacjonalistów, między innymi w internecie. „Ten staruch kłamie” – pisali. „Albo w ogóle nie istnieje” – twierdzili inni. W 2018 r. nazwiska ponad 3 tys. członków tajnej jednostki wojskowej zostały upublicznione przez Archiwa Narodowe Japonii. Rząd nie potwierdza jednak liczby ofiar, tłumacząc to brakiem dokumentów. Te, jak wiadomo, zostały celowe zniszczone w ostatnich dniach działania Jednostki 731. Miejscem pamięci po makabrycznych eksperymentach jest dzisiaj muzym w Harbinie, odwiedzane przez tłumy.Jednym z najbardziej bolesnych paradoksów tej historii jest to, że efekty eksperymentów na ludziach, prowadzonych pod kierownictwem generała Shirō Ishii, wniosły realny wkład w rozwój medycyny. Dziś niewielu ma świadomość, że część odkryć kosztowała życie tysięcy ludzi, a główny sprawca tych okrucieństw nie poniósł żadnej kary. CZYTAJ TEŻ: Rocznica zamachu na Hitlera. Niemcy alarmują o odradzaniu się rasizmu