Barn+Field Festival. Jak prawdziwy Woodstock – zorganizowany na prywatnej farmie. Festiwal, który zmienia oblicze Bielska Podlaskiego. Ostatni raz było o tym mieści tak głośno w początkach lat 80., kiedy Hoffman kręcił tu „Znachora”. Bezradna SI – festiwal na polu i w stodole„To jak fragmenty rozbitego manifestu lub tajemnicze graffiti, słowa wyglądają na celowo zniekształcone” – stwierdza sztuczna inteligencja. „Litery są kanciaste, jak wycięte z blachy, może to nawiązanie do industrialnej estetyki?” – pyta i przechodzi do analizy liternictwa ze zdjęć, bo tyle może: „jak błąd w matrycy lub komentarz do chaosu interpretacji”. Potem stawia hipotezy: „to metafora próby uporządkowania tego, co nieuchwytne?”.Nie sięga dalej – analizuje tylko tekst na fotografiach, jakie zrobiliśmy pod sceną. Może to „eksperyment lingwistyczny, mieszanka angielskiego, chińskiego i neologizmów?”, może „komentarz do hybrydyzacji kultur w cyfrowym świecie” – pisze i w końcu pyta: „czy to krytyka, hołd czy żart? Czy materiały są częścią większego projektu artystycznego?”. Na koniec oferuje pomoc: „chętnie zanalizuję to głębiej!”.Ale to puste deklaracje. Niewiele nam tu pomogą – ani ChatGPT, ani chiński DeepSeek nie słyszą dźwięków, nie widzą ruchu, nie czują zapachów. A właśnie w tych doznaniach jest to coś, co drażni głębszy nerw.Chodźcie z nami do stodoły i na pole, na Barn+Field Festival.Wszyscy pomyśleli o miłości już?Po krótkiej, głośnej i ulewnej burzy czuć ozonem i deszczem, pachnie mokrą roślinnością, rozgrzanymi ciałami i dymem, puszczanym ze sceny. Reflektory tną powietrze. Minęła dziesiąta wieczór. Z lekkim opóźnieniem pojawiają się Sw@da x Niczos. Niebo jeszcze mruczy, spadają ostatnie krople, ale już chyba nie będzie powtórki.Publiczność – pół tysiąca osób – wyciąga ręce ku górze. Światła zielone i czerwone omiatają dłonie, białe falują po koronach drzew i ma się wrażenie, że wszystko się ruszyło – to podlaski buns, tętno… tutejsze.– Co, gramy? – Niczos, czyli Nika Jurczuk, ze sceny zwraca się do organizatorów. Po chwili dostaje odpowiedź – Jest info, że gramy!– Wszyscy pomyśleli o miłości już? – pyta Sw@da, zapowiadając utwór.– Aaaaa! – woła Niczos, a krzyk przechodzi płynnie w pieśń. Ludową? Pewnie mocno inspirowaną ludowością. Ale dziką, też techniczną i rozpasaną jak dawne Prodigy.To elektronika, a zarazem coś odległego, czuć tradycję mierzoną nie w latach a wiekach – słowa są o miłości i namiętności, choć nie po polsku czy angielsku. Też nie rosyjsku ani ukraińsku. Dla tutejszych owo „czuje”, „sonce”, „ciażka”, „nie dostała szczastia” są czytelne – to ich kod. Znawca powiedziałby zapewne: prawie białoruski, choć akcenty i wybrane słowa jakby nie do końca książkowe. Trudno jednak byłoby znaleźć takiego językoznawcę, który pozostałby obojętny na ten spektakl, gdy wszyscy zaczynają tańczyć, a bit i nieziemski głos Niczos, a może właśnie jak najbardziej ziemski, z tego pola, zza tej stodoły, plus oszałamiające światła wciągają w wir. „Ja, ja-aaa twoja” – wybrzmiewa.Dawno tak frenetycznie nie tańczyliśmy.Grzybnia tradycji, trampolina awangardyA działo się to 8 sierpnia tegoż roku na Podlasiu, na obrzeżach Bielska Podlaskiego, w części zwanej Studziwodami. Podczas dwudniowego festiwalu Barn+Field. Nazwę wydarzenia można przełożyć właśnie jako „Stodoła i Pole”, albo, po białorusku – choć, jak się okaże, czystego białoruskiego tu się nie usłyszy – „Kłunia i Pole”.Festiwal wymyślili i przygotowali dwudziestokilkuletni bielszczanie: Eliasz Fionik, Tymoteusz Pawlik i Szymon Wąż, jednak nie sposób pominąć gospodarza – Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach. Dało ono nie tylko przestrzeń dla wydarzenia. Stało się grzybnią, z której wyrosła cała inicjatywa, a może nawet – używając ekonomicznej nomenklatury – było jego nadbudową i bazą w jednym.Więc informacji o samej instytucji. Początkowo jako prywatną inicjatywę założył ją Doroteusz Fionik – bielski etnograf, historyk, dyrygent chóru cerkiewnego, pedagog, a przede wszystkim strażnik białoruskiego dziedzictwa Podlasia. W 1986 roku odziedziczył po wujku drewniany dom w Studziwodach i tu zrodziła się idea muzeum. Jak sam mówił: „Wzrastałem w domu, do którego ludzie lubili przychodzić, śpiewać pieśni, dzielić się znanymi sobie historiami”.Więc muzeum, oficjalnie powstałe w 1993 roku, to nie tylko skansen z zabytkowymi chatami. To żywy organizm, w którym tradycja nie jest rekonstruowana, ale przeżywana. W chałupie Kondratiuków z 1925 roku wciąż pachnie drewnem i ziołami, a na krosnach tka się tradycyjne ręczniki. W przeniesionym z centrum Bielska domu z 1823 roku archeolodzy odkryli pod podłogą skorupy naczyń sprzed wieków – dziś są one częścią ekspozycji. Wokół drewniane rzeźby z plenerów artystycznych i rozbrzmiewają pieśni zespołu Żemerwa, prowadzonego przez siostrę Doroteusza, Annę.Czytaj też: Dyplom i upór. Jak pierwsza polska lekarka złamała systemOleń po boru choditFionik nie zatrzymał się na tym. Muzeum stało się centrum wydawniczym. Bez wątpienia to najprężniejszy wydawca książek, czasopism i broszur w trzydziestotysięcznym Bielsku. Oprócz tego to organizator wydarzeń, powiedzielibyśmy, etnograficznych rekonstrukcji, „Tam po majowuj rosi” czy „Oleń po boru chodit”, a nawet… tradycyjnych wiejskich wesel. Bo „tutaj tradycję się nie odtwarza – tutaj tradycją się żyje” – podkreślają członkowie stowarzyszenia działającego dziś przy muzeum.I w tej opowieści Barn+Field stał się naturalnym continuum. Gdy młodzi organizatorzy mieszali elektronikę z ludowymi motywami, w tle stał dom Antychowiczów, a dym ze sceny mógł przypominać ten z pieca w izbie. To właśnie ta ciągłość – między glinianym garnkiem a syntezatorem, między starą pieśnią a remiksem – wydać się może sednem festiwalu.A jednak to zdecydowanie nie wszystko. Bo to, co zobaczyliśmy, to nie skansen, nie rekolekcje w prawosławnej świątyni ani spotkanie lokalnej społeczności, którą łączy język białoruski i wspólne tradycje.(Mikro)język podlaski„Od 12. roku życia tutaj zaczęło się moje muzyczne tworzenie” – mówi Nika Jurczuk w rozmowie przy stodole, gdy festiwalowy tłum już się rozchodzi. „Też grałam na skrzypcach… no i tak jakoś to bardzo poczułam”. Ale w jej wypowiedzi nie słychać języka „po naszemu” – gramatyka, słownictwo, wszystko wskazuje, że rozmawiamy po prostu z artystką. Bo Niczos, jak wielu młodych Podlasian, jest z tego pogranicza podwójnie: geograficznie i kulturowo. Wyjechała na studia, grała w Hajda Bandzie, która bawiła się tradycją, ale dopiero spotkanie ze Sw@dą, Wiktorem Szczygłem, pokazało, że można „robić swoje rzeczy” bez tłumaczenia się czy to purystom, czy akademikom.A równocześnie ważnym bohaterem festiwalu pozostaje tzw. (mikro)język podlaski. Przy czym nie jest to język białoruski. To raczej konstrukt właściwy dla Podlasia. Odcisnęła się w nim historia politycznych represji, czuć wpływ różnych kultur, także żydowskiej, później kształtowały go wydarzenia, które wstrząsnęły regionem, m.in. bieżeństwo, a więc wielka ucieczka przed Niemcami podczas I wojny światowej. W II RP wdrażano proces polonizacji, język musiał się bronić, w PRL paradoksalnie odetchnął, bo władze wspierały tutejszych Białorusinów, choć miały w tym swój ukryty cel – divide et impera, a nie budowanie lokalnej tożsamości. Wcale nie najlepszy czas nastał po 1989. To okres kompromisów, komercjalizacji, ale i kpin. Sami, jako dzieci Podlasia, pamiętamy żarty z osób, które mówiły „po naszemu”. Już w XXI w. nie po drodze było kościółkowemu patriotyzmowi z tą mową. Przeciwstawiano jej papieża na pomnikach i promocję tzw., żołnierzy wyklętych. Pojawiła się też alternatywa – wiele osób zaczęło na Podlasiu deklarować narodowość ukraińską i przekonywać, że tutejsza gwara to faktycznie język małoruski.Między chatą a mikserem DJ’aTymczasem na festiwalu Barn+Field słychać, jak to bojowe napięcie pęka. Język i kultura nie są narzędziem walki o władzę ani o historyczną prawdę, nawet nie przejawem wspólnej tożsamości. Stają się medium, które łączy. Gdy Niczos śpiewa „sneg i morozy”, starsi kiwną głowami – bo to ich słowa. Młodzi łapią bit i emocje, nawet jeśli nie rozumieją słów. „Jestem stąd, więc jakby bardzo tak czuję, że to jest moje miejsce” – dodaje Nika. „I chcę też pokazywać to Podlasie. Dużo jest bardzo nieodkrytych jeszcze rzeczy” – zapewnia.W tym zdaniu jest sens Barn+Field. To nie festiwal, który „ocala dziedzictwo” – on je przepisuje, pozwala w nim współuczestniczyć, ale i czerpać z niego dla siebie i po swojemu. Zatem nic dziwnego, że sztuczna inteligencja, kiedy mieli teksty ze zdjęć, widzi w nich tylko „hybrydyzację kultur”. Tańczący pod sceną, czują coś innego – doświadczają „podlaskiego bounce”. Między chatą a mikserem DJ’a, między ziołami suszonymi pod strzechą a cudami z maszynerii scenicznej, między starymi sochami a dziesiątkami publikacji Fionika – napięcie się rozchodzi. Nic nas nie dzieli, wszystko łączy.Czytaj też: Demon-kobieta. Więcej niż kryminał z Galicji Wschodniej Kiedy wreszcie mogą, to wtedy nie mogą się ruszyćAle i to nie wyczerpuje specyfiki festiwalu. Podlasie dla nas, urodzonych tu w latach 70. i 80., było przestrzenią paradoksalną, w której łatwiej miały kobiety. Mężczyźni wpadli w schematy, ginęli gdzieś między butelką a technikum, jak z piosenki Myslovitz: „Wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę / Siadają na chodniku i palą jointy / Robią wszystko, żeby stąd uciec / Kiedy wreszcie mogą, to wtedy nie mogą się ruszyć”. Przykład? Wśród naszych znajomych znajdzie się kilka kobiet, które stały się ekonomistkami, aktorkami, lekarkami i naukowczyniami. Mężczyźni – ci raczej skończyli gorzej. One umiały zrealizować swoje talenty, cóż, że w Warszawie czy Chicago.I teraz, gdy pytamy Niczos, czy kobiety na Podlasiu mają łatwiej, a mężczyźni wciąż borykają się ze schematami, odpowiada krótko: „Nie myślałam o tym”. To zdanie mogłoby być mottem całego pokolenia. Oni już nie walczą ze schematami – po prostu ich nie widzą. I może też o tym jest ten festiwal – o nowym obliczu regionu. Więc Podlasie widziane zza festiwalowej stodoły i z pola, to już na pewno nie disco polo, też niebezduszna granica, lansowana przez ostatnie lata w mediach, bynajmniej nie konserwatywny wyborca, kojarzony z tym regionem, nie wojsko. A przynajmniej coś więcej niż suma tych elementów.Eurowizyjna iskra w ogniu tradycjiSw@da x Niczos, znani z preselekcji do Eurowizji, którzy o włos przegrali z Justyną Steczkowską, to bez wątpienia największa gwiazda, przyciągająca tłumy. Jednak festiwalowa scena zamieniła się w prawdziwy tygiel. Obok nich wystąpiły zespoły zakorzenione w tradycji, od lat tkające muzyczną mapę regionu. Przykładem Żemerwa, emanująca autentycznością jak świeżo upieczony chleb – ciepła, chrupiąca, niepodrabialna. Ich pieśń brzmiała tak, jakby dopiero co przechadzała się po łące. Nas wciągnął jednak Marazm Arkadij, gdy drugiego dnia zajął scenę. Białoruski artysta łączył rocka z muzycznym chuligaństwem i dezynwolturą. Jego występ stał się przypomnieniem, że mieszkańcy pogranicza mają wolne serca. Kogo innego zaintrygował Reserved4Rehab, czyli czteroosobowy alternatywny zespół rockowy pochodzący z Cork w Irlandii. To również głos młody, bezkompromisowy.Ta muzyczna przeplatanka znajdowała odbicie w innych przestrzeniach: na warsztatach walki mieczem (kije owinięto gąbką i taśmą), gdzie Arkadiusz z Teatru Słowackiego w Krakowie zamieniał przestrzeń w pole bitwy i tańca. „Nie mam białoruskich korzeni – przyznał w rozmowie z nami – ale łączy mnie z tym miejscem szczerość. Patrzę, jak ludzie zostają do końca mimo deszczu, jak wolontariusze przyjeżdżają z całej Polski, by dokładać cegiełkę do tego dziedzictwa. To jest kotwica”. Były też warsztaty garncarskie i szereg animacji dla dzieci.A w nocy, gdy koncerty milkły, scena przechodziła w ręce DJ-ów. Wtedy też pole namiotowe rozbłyskało światełkami. Wśród nich tkwił jak ostaniec z alternatywnego świata – ciągnik z oświetlonym na czerwono kołem, absurdalny i hipnotyczny jak maszyna z surrealistycznego snu. Ten obraz, zawieszony między tradycją a współczesnością, stał się mimowolnym symbolem wydarzenia. Głośno, bez kompleksów, po swojemu – jechał w wyobraźni traktor Biełaruś.W przyszłym roku w sierpniu Studziwody, Barn+FieldI na koniec słowo o transformacji. Bo duch wieje, kędy chce.W latach 90. jedynym miejscem w Bielsku Podlaskim dla młodych, które nie było bilardem ani boiskiem, stała się knajpa V2. Mordownia, ale grała w niej Pidżama Porno za symboliczne honorarium, występowały zespoły, rzecz jasna alternatywne, z całego świata. Coś się rodziło, był prawdziwy ferment – i wszystko zamarło w zarodku. Jak w piosence „King” T.Love „komisarz wszedł przez okno / A spod łóżka wylazł biskup” i zadusili wolną inicjatywę. Tymczasem równolegle, niemal pod powierzchnią, Doroteusz Fionik budował Muzeum Małej Ojczyzny: dokumentował, chronił, konserwował. Wtedy wydawało się to bardziej „białoruską cepelią” niż żywą tkanką. Rzekłbyś – nudny skryba. A jednak – wokół niego rosło pokolenie. Przyjeżdżali badacze, o dziwo przychodziła bielska młodzież.I dziś ta energia eksplodowała. Synowie Doroteusza, Eliasz, Mikołaj, ale i inni dwudziestolatkowie przerobili dziedzictwo na paliwo dla własnej rewolucji. Rok temu pierwsza edycja Barn+Field przeszła bez echa, ale ta... Zapach zmoczonej ziemi, krzyk Niczos: „Aaaaa!”. To Podlasie, które przestało być zamykane w kalkach, miłych, ale martwych: „wielokulturowe”, „magiczne”, kojarzone z szeptuchami i muzyką Zenka. Festiwal nie ocali tradycji – ale daje jej siłę, żeby kontestować klisze, etykiety i po prostu tworzyć. Gdy ostatnie bity ucichły, a czerwone światło ciągnika zgasło, zostało coś ważniejszego: pewność, że tutejszy język i kultura nie brzmią już jak wstydliwy sekret. Brzmią jak pieśń rozbrzmiewająca za stodołą bez tłumaczeń. Jak performance, jak zapowiedź nowej literatury. Po prostu – inspiracja dla Ciebie. Tylko przyjeżdżać i brać.Zakarbujcie, zapisujcie: w przyszłym roku w sierpniu Studziwody, Barn+Field.Czytaj też: A gdzie te grube polskie pany? Syberyjska herstoria